Quantcast
Channel: Ewa Szałkowska Blog o pielęgnacji skóry trądzikowej
Viewing all 323 articles
Browse latest View live

Nawilżanie z Biolaven | Krem na dzień i krem na noc na bazie olejku lawendowego

$
0
0














Kosmetyki Biolaven są nowością na naszym rynku, to odrębna marka dobrze wszystkim znanym Sylveco. Pewnie zastanawiacie się nad tym co odróżnia kosmetyki Biolaven od kosmetyków Sylveco? Przede wszystkim produkty Sylveco to dermokosmetyki- są one zadedykowane szczególnie osobom borykającym się z problemami skórnymi, wrażliwą i alergiczną skórą. Ponadto zawierają także niezwykle cenną betulinę (której gama Biolaven nie posiada) oraz nie są sztucznie perfumowane (są bezwonne, lub swój aromat zawdzięczają naturalnym składnikom). Natomiast kosmetyki Biolaven również podobnie jak Sylveco wyróżniają naturalne, proste składy, ale są kosmetykami naturalnymi, które mogą być z powodzeniem stosowane przez każdego i nie celują w żadne wyżej określone problemy skórne, posiadają także zapach. I niższą cenę ;)

Kremy stosuję już jakiś czas (dzięki wygranej u Angel ) , myślę, że nadeszła odpowiednia pora, by przedstawić je Wam trochę bliżej, zwłaszcza że nie jest o nich tak głośno w sieci.

Kremy otrzymujemy w kartonowych pudełeczkach. Rządzi tutaj minimalizm - biało-fioletowe opakowania z pięknym czarnym szkicem lawendy. Całość prezentuje się naprawdę dobrze, uplasuje się w blogerskie białe stołki i prześwietlone zdjęcia :D Mój zachwyt jednak trochę ochłonął gdy otwierając przepiękne kartonowe opakowania moje oczy ujrzały ...tubki - pierwsze skojarzenie to kosmetyki Ziaja. Pewnie ktoś powie, że przesadzam, ale spodziewałam się po Sylveco opakowań typu air-less, mimo że to seria dla każdego, nie pogardziłabym bardziej higieniczną formą aplikacji.


Ta urocza lawenda na śnieżnobiałym opakowaniu może być nieco myląca. Liczyłam, iż linia będzie pachnieć prawdziwą, aromatyczną, odurzającą lawendą, niestety, spotkał mnie spory zawód, wyczuwam bardziej zapach kwaśnych winogron, soku winogronowego, niż tytułową lawendę. Zdaję sobie sprawę, iż jest to seria, która ma trafić do szerszego grona osób, stąd ten całkiem przyjemny zapach, który znajdzie więcej wielbicieli niż lawenda. Ja lawendę uwielbiam, a że niewiele jest kosmetyków pachnących lawendą z prawdziwego zdarzenia -  miałam nadzieję, iż Sylveco zaspokoi moje doznania węchowe. Akurat to Sylveco nie wyszło, a sama nazwa serii jest w tym wypadku myląca i wprowadzająca w błąd.

Nawilżająco-ochronny krem na dzień spodobał mi się najmniej z całej serii. Jest on bardzo podobny do kremów lekkich Sylveco,których moja skóra nie lubi. Producent obiecuje, iż regularnie stosowany krem nadaje skórze miękkość i elastyczność, może być stosowany pod makijaż oraz pod oczy. Ma lekką konsystencję, dzięki temu dobrze się rozprowadza i wchłania.

Zacznę od tego, ze konsystencja sprawia wrażenie bardzo lekkiej, jednak na mojej skórze krem zupełnie się nie wchłania. Już podczas rozprowadzania czułam, że coś jest nie tak - konsystencja sprawia wrażenie bardzo lejącej i przyjemnej, ale zaraz po nałożeniu czuć dziwny, tłusty, nieprzyjemny film, który w ogóle się nie wchłania. Przejeżdżając ręką po skórze wyczuwam coś lepkiego i nieprzyjemnego, jest to niedopuszczalne w kosmetykach do skóry twarzy i dekoltu, których używam na co dzień. Krem tym bardziej nie sprawdza się w stosowaniu w porannej pielęgnacji- mam problem z rozprowadzeniem innych produktów na skórę pokrytą kremem Biolaven , powoduje też warzenie się podkładu. Zauważyłam także, iż widocznie skraca trwałość makijażu mineralnego i powoduje jego oksydację. Mam też niemały problem z rozprowadzeniem kremu z filtrem - ślizga się on na skórze, tworzy smugi i placki, nie zastyga jak na kosmetykach o lżejszej konsystencji.

Chciałabym powiedzieć o nim jakieś dobre słowo, ale nie mogę. Nie zauważyłam pozytywnego wpływu na moją skórę - nie nawilża w dostatecznym stopniu, sprawia, ze kosmetyki z  którymi nie mam problemów stają się nagle trudne w obsłudze i pogarsza stan mojej cery. Jeśli sprawdzają się u Was lekkie kremy Sylveco, ten produkt ma szansę stać się fajną alternatywą i odskocznią, natomiast można obyć się bez niego. Cudów nie robi, mimo dobrego, prostego, naturalnego składu.

Skład kremu jest prosty, szanuję politykę firmy i uważam, ze minimalizm w  kosmetykach naturalnych jest rzeczą niebywale ważną - mnogość składników naturalnego pochodzenia jest ogromnym zagrożeniem dla alergików (a muszę nadmienić, iż alergię jak najbardziej możemy nabyć w każdym wieku). Zdecydowanie popieram formuły Sylveco - kosmetyki nie bazują na wielu składnikach aktywnych, ale właśnie na tym firma zyskuje w moich oczach - są w takim stężeniu by efektywnie działać. Krem bazuje na oleju sojowym i oleju z pestek winogron, zawiera cudowny mocznik (aż miło mi się zrobiło, gdy go zobaczyłam) , który jest często pomijany w recepturach, a to doskonały składnik nawilżający, ksylitol i oczywiście olejek lawendowy. Krem zawiera glicerynę, której zawartość teoretycznie powinna być dobrą wiadomością dla osób noszących makijaż (zwiększa przyczepność kosmetyków kolorowych i tym samym staje się doskonałą bazą), ale coś mi w tym kremie jednak nie odpowiada i u mnie działa odwrotnie - makijaż wcale nie chce trzymać się skóry,a  do tego okropnie się warzy i spływa.

INGREDIENTS/INCI: Aqua, Glycine Soja Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Sodium Stearate, Sucrose Cocoate, Glycerin, Urea, Xylitol, Glyceryl Stearate, Stearic Acid, Cetearyl Alcohol, Tocopheryl Acetate, Xanthan Gum, Benzyl Alcohol, Lavandula Angustifolia Oil, Parfum, Dehydroacetic Acid.



Krem na noc spodobał mi się zdecydowanie bardziej, mimo że jego skład i konsystencja są bogatsze i bardziej treściwe - wchłania się lepiej i nie zostawia tłustego, nieprzyjemnego filmu na mojej skórze.

Producent zapewnia, iż dzięki kremowi na noc, nasza skóra stanie się lepiej odżywiona i odprężona. Jest też doskonałym kompresem regenerującym na noc. 

Konsystencja jest zdecydowanie bardziej treściwa, ale nadal jest to krem lekki. Rozprowadzanie kosmetyku jest przyjemniejsze niż kremu na dzień. Jest aksamitny i bardzo delikatny, bardzo dobrze się wchłania. Pozostawia skórę miękką, wygładzoną i pachnącą - co jak najbardziej mi odpowiada.

Nie zauważyłam, by obciążał moją skórę - wklepuję go maksymalnie dwa razy w tygodniu i budzę się z idealnie gładką, nawilżoną cerą :) Nawilżenie jest odczuwalne, ale nie rozpulchnia on skóry (nie uwidacznia porów)  i nie spowodował on niespodzianek na skórze. Być może stosowany częściej mógłby przez bogatą konsystencję zadziałać komedogennie, ale w takiej częstotliwości dla mojej skóry pod tym względem jest neutralny. Ostatnio borykam się z problemem suchych skórek (których nie mogę usunąć peelingami), natomiast po wklepaniu specyfiku Biolaven, który doskonale zmiękcza naskórek - widocznie redukuje mój problem do zera. Muszę podkreślić, że stosuję go jedynie tak, jak zaleca producent - na noc. Jest zbyt treściwy do stosowania na dzień, chociaż u osób z cerą suchą - ma szansę spisać się na dobrą piątkę ;)

Krem zawiera zdecydowanie więcej nawilżającego mocznika, podejrzewam że dzięki jego zawartości tak dobrze się wchłania i zmiękcza naskórek. Dodatkowo oprócz oleju sojowego i z pestek winogron, znajdziemy masło avocado - mimo potencjału komedogennego, olej i masło avocado to jeden z przyjemniejszych olejów dla skóry trądzikowej, a zarazem przesuszonej i szybko odwadniającej się. Spisuje się na medal w domowych maseczkach i jako składnik kosmetyków w małym stężeniu - doskonale nawilża skórę, świetnie ją wygładza i poprawia jej wygląd. Nawilżenie nie znika po kilku godzinach, a o poranku nie budzę się ze smalcem na twarzy -  jest przyjemnie zmiękczona, a ja nie odczuwam potrzeby nakładania czegokolwiek.

W mojej pielęgnacji sprawdza się jako krem pod oczy - nie powoduje łzawienia i pieczenia, a dobrze zmiękcza i nawilża delikatny obszar pod oczami. Jest również rewelacyjny w pielęgnacji skóry dotkniętej rogowaceniem okołomieszkowym - mój dekolt i łokcie bardzo go polubiły :)

Krem nie zawiera gliceryny! :)


INGREDIENTS/INCI: Aqua, Glycine Soja Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Urea, Sorbitan Stearate, Sucrose Cocoate, Persea Gratissima Butter, Glyceryl Stearate, Squalane, Stearic Acid, Panthenol, Cetearyl Alcohol, Tocopheryl Acetate, Xanthan Gum, Benzyl Alcohol, Lavandula Angustifolia Oil, Parfum, Dehydroacetic Acid.

Kremy są dostępne w bardzo przystępnej cenie, za 25 złotych można próżno szukać kosmetyku do pielęgnacji twarzy z takim składem.

Nie do końca odpowiada mi forma aplikacji, bardziej przemawiają do mnie opakowania typu air-less, ale jestem w stanie to wybaczyć - plastik jest dobrej jakości i krem postawiony nawet na nakrętce nie wypływa i nie brudzi opakowania (wypływająca treść kremu to siedlisko bakterii) , choć i tak zawsze przecieram otwór chusteczką higieniczną zanim wycisnę porcję kremu.

Kosmetyki są bardzo, bardzo wydajne, dlatego obawiam się, że nie zdołam wykorzystać samodzielnie kremu na noc. Przy codziennym stosowaniu, myślę, że wystarczy spokojnie na 6 miesięcy, czyli okres czasu przez który musimy go wykorzystać po otwarciu. Wystarczy niewielka ilość kremu, jednak bardziej wydajna jest wersja na noc.

Gdybym miała polecić Wam jeden - zdecydowanie jest to wersja na noc. Z kilku powodów. Pierwszy jest taki, ze ja po prostu nie lubię stosować kremów na dzień, o poranku stawiam na kosmetyki bardzo lekkie, które w żaden negatywny sposób nie będą ingerować z filtrem przeciwsłonecznym i makijażem. Wersja na dzień jest dla mnie nijaka - nie nawilża zbyt dobrze, jest lekka, ale nie do końca (zostawia film, który się nie wchłania,a obciąża skórę)  i pogarsza stan mojej skóry. Skraca też trwałość makijażu i sprawia, iż mam problem z nałożeniem kremu z filtrem. Wersja na noc mimo że jest bardziej treściwa - moja skóra lepiej go przyjmuje. Wchłania się bardzo dobrze, nie czuję ciężkości i tłustości po użyciu. Skóra jest miękka i delikatna w dotyku i dobrze zmiękczona, kiedy wstaję rano, nie odczuwam potrzeby nakładania czegokolwiek, jeśli dzień wcześniej wklepałam krem Biolaven. Nie jest to krem moich marzeń, nie ma fajerwerków, jest po prostu poprawny. Nawilża, zmiękcza, nie szkodzi. Jestem bardzo wymagająca wobec kosmetyków, dlatego uważam, że  większość z Was będzie zachwycona jego działaniem.

Przygodę z Biolaven uważam za  udaną, w serii znalazłam kilka produktów, które zdecydowanie mogę Wam polecić - jedną z nich jest krem na noc z olejkiem lawendowym.





















Pozdrawiam,
Ewa

Błotne oczyszczenie | ECOSPA Ekologiczne błoto z Morza Martwego

$
0
0

Musicie wybaczyć mi moją ostatnio rzadką aktywność, ale obiecuję, że za niecały miesiąc wszystko Wam wynagrodzę. Zapewne większość z Was wie iż pracuję nad pewnym projektem, który pochłania praktycznie cały mój wolny czas.

Aktualna pogoda jest bezlitosna dla mojej skóry. Od dawna mam problem z nadmiernym poceniem się skóry twarzy w okolicach bruzd nosowych i brody, ale dzisiejsza pogoda jeszcze bardziej to wzmaga - każdy krem z  filtrem,a  tym bardziej makijaż błyskawicznie warzy się w tym rejonie. Już pominę kwestie estetyczne, ale przede wszystkim drastycznie obniża to ochronę przeciwsłoneczną.

Są jednak produkty, które trzymają moją cerę w ryzach - błota kosmetyczne. Uwielbiam błota termalne z mazideł, tak samo mocno jak dobrej jakości błoto z Morza Martwego. Z błotem z Morza Martwego jest tak, iż mimo podobnego miejsca wydobycia, spotkałam się z zupełnie innym działaniem pielęgnacyjnym i siłą, dlatego też moje poszukiwania błota idealnego nadal trwają. Dzisiaj natomiast opowiem Wam o ekologicznym, kosmetycznym suszonym błocie dostępnym na ECOSPA.


Mogę już na wstępie powiedzieć, że zdecydowanie bardziej działaniem odpowiada mi White Flower's  z Rossmanna. Błoto z ECOSPA jest w pełni ekologiczne, nie znajdziemy w  nim kawałków szkła i innych brudów jak w przypadku błota dostępnego ogólnie w drogeriach sieci Rossmann, ale jest delikatniejsze i mniej intensywne w działaniu, co nie do końca mi odpowiada.

Proszek jest bardzo dobrze rozdrobniony, nie pęcznieje w wodzie i jest mało wydajny. Nakłada się go podobnie jak błota termalne - cieniutkimi warstwami, warstwa po warstwie. Podobnie też się zmywa, co świadczy o wysokiej jakości produktu. Podczas rozrabiania papki czuć ostre, drapiące drobinki, a spłukując błoto można przy okazji wykonać peeling zwiększając nacisk.

Pasta jest rzadka i przepływa między palcami, dlatego błoto często pół na pół mieszkam ze spiruliną lub nakładam samodzielnie za pomocą pędzla. :) Zasycha też bardzo szybko, dlatego koniecznie należy utrzymać wilgotność masecki - nie tylko ze względu na trudne spłukanie, ale przede wszystkim błoto zacznie wyciągać wilgoć z Waszego naskórka, a po zmyciu zamiast wypoczętej czystej skóry,  stanie się ona odwodniona i podrażniona.

Aby przedłużyć czas wysychania maseczki, pod maseczkę warto jest nałożyć serum olejowe (wymieszać kwas hialuronowy z olejem), olej pięknie wchłonie się w naskórek, błotny okład schnie dłużej, a cera jest świetlista, doskonale oczyszczona i nawilżona.

Producent zaleca rozpocząć od krótkich zabiegów - po około 2-3 minuty, następnie wraz z czasem stopniowo wydłużać trzymanie okładu w ciągłej wilgotności do około 15 minut. Osobiście błoto z ECOSPA mogę trzymać i pół godziny i nie cierpię z tego powodu, a efekty moim zdaniem są lepsze.

Błoto przede wszystkim dobrze  oczyszcza - pory nagle znikają, czuję wspaniałe uczucie czystości i świeżości skóry. Bardzo ważne - skutecznie reguluje wydzielanie sebum, mimo że problem nadmiernego tłuszczenia nie spędza mi snu z  powiek, to mam problem z nadmiernym poceniem się w okolicach brody i bruzd nosowych. Regularnie stosowanie błota z morza martwego skutecznie ogranicza mój problem, tym samym sprawia, iż makijaż i kremy z filtrem utrzymują się na mojej skórze znacznie dłużej, nie mam też problemu z warzeniem się kolorówki. 

Niespodzianki nie pojawiają się tak często,a  jeśli pojawiają - goją się i znikają błyskawicznie. Ma bardzo dobry wpływ na skórę trądzikową, a szczególnie tłustą. Moim zdaniem działa intensywniej niż glinki, a przy tym nadmiernie nie wysusza, a reguluje pracę gruczołów łojowych. 

Przy takim typie produktu mogłoby się wydawać, że kompletnie nie nadaje się do skóry odwadniającej się. Błoto z ECOSPA.pl mimo że działa delikatniej, jak najbardziej nadaje się do skóry, u której pojawiają się przesuszenia i suche skórki - działa jak delikatny peeling enzymatyczny i mechaniczny zarazem, ale przy tym nie odwadnia skóry (jeśli zadbacie o ciągłe zwilżanie okładu). Nie ściąga też skóry i nie mam wrażenia odrętwienia, co zdarza mi się przy mocno oczyszczających produktach.


Po zmyciu błota skóra nabiera zdrowego kolorytu, jest to pierwsza rzecz, która rzuca mi się w oczy. Cera wygląda świetliście i promiennie, widać jak dobrze jest oczyszczona i jak ten zabieg jej się podoba ;) Jest też bardziej jędrna i i aksamitnie miękka w dotyku. Jest również zrelaksowana i pobudzona - ciężko jest to inaczej nazwać, ale czujecie że Wasza skóra jest kompletnie rozluźniona.

I rzecz ważna - nie powoduje u mnie zaczerwienienia. Niestety, często błota mnie podrażniają, zwłaszcza gdy wydłużę czas trzymania, z błotem ECOSPA nie miałam jeszcze takich doznań. Mogę wręcz zaryzykować stwierdzeniem, że moja skóra czerwieni się bardzo rzadko, ale jest to wynik dobrze dobranej pielęgnacji, aniżeli samego błota. Suma summarum, naczynek z pewnością nie podrażnia.

Absolutnie nie wysusza skóry, po takich okładach często odczuwam potrzebę nałożenia czegoś nawilżającego, po zmyciu błota cera wygląda na tyle zadowalająco, iż pozwalam jej się spokojnie zregenerować bez wspomagaczy ;)

Jedyne 'ale' to dosyć delikatne działanie, jestem przyzwyczajona do efektu wow. Lubię, gdy coś bardzo intensywnie działa, a efekty są widoczne od razu. Błoto owszem dobrze oczyszcza, poprawia koloryt skóry i krążenie, ślicznie zwęża pory i redukuje problem nadmiernego przetłuszczania się skóry, ale nie tak dobrze jak błoto dostępne w Rossmannie. White Flowers nie raz mnie podrażnił, ale efekt jaki jest po zmyciu wynagradza każą minutę siedzenia z błotną papką.

Za to doskonale sprawdza się jako dodatek do masek na skórę głowy - często mieszam odżywkę z łopianem Sylveco właśnie ze szczyptą błota z morza martwego. Włosy zyskują na objętości, są bardzo puszyste i przetłuszczają się znacznie wolniej.
Błoto polecam szczególnie tym, których często tego typu okłady podrażniają. Jest to jedno z najdelikatniejszych pod tym względem produktów, jest również bardzo wysokiej jakości i mamy pewność, że otrzymujemy produkt wysokiej klasy. Błoto wydobywane jest ręcznie w tradycyjny sposób, następnie suszone, rozdrabniane i odkażane za pomocą promieniowania UV . Jest ekologiczne i nie stosuje się w jego produkcji żadnych środków chemicznych, dlatego jest w pełni naturalne i bezpieczne dla naszej skóry. Kraj pochodzenia : Jordania.
Cena w stosunku do ilości jest jak najbardziej zachęcająca, za 250 g należy zapłacić około 14 złotych. Takie opakowanie starczy Wam na około 10-15 zabiegów na twarz i szyję.

Opakowanie jest schludne i bardzo przejrzyste. Uwielbiam opakowania z ECOSPA, zarówno te, w których są półprodukty, jak i te w których tworzę swoje kosmetyki.





Pozdrawiam,
Ewa




Lawendowe odświeżenie | Biolaven płyn micelarny

$
0
0
Dokładne oczyszczanie mojej skóry jest dla mnie od dawna priorytetem w pielęgnacji. Od kilku miesięcy mam swój opracowany schemat, który sprawdza się u mnie najlepiej. Ostatnim krokiem, niezwykle ważnym, a często pomijanym przez wielu, jest tonizacja. Podczas ostatniego etapu mojego rytuału wieczornego po prostu przecieram twarz łagodnym tonikiem, aczkolwiek podczas wysokich temperatur często demakijaż zwieńczam przetarciem skóry płynem micelarnym, który oprócz przywrócenia naturalnego pH - usuwa dodatkowe zanieczyszczenia.


Moim ulubieńcem w tej kwestii jest fenomenalny lipowy płyn micelarny Sylveco, dlatego gdy zauważyłam nowe dziecko tejże marki, od razu zapragnęłam mieć na swoją wyłączność lawendowy płyn micelarny Biolaven. Czy jest godnym konkurentem płynu lipowego?



Jak najbardziej. Płyn jest bardzo dobrym jakościowo kosmetykiem. Nie jest to też moja pierwsza butelka, a już trzecia.

Przede wszystkim doskonale oczyszcza i odświeża. Lepiej niż jego brat, ale za to słabiej nawilża. Daje uczucie czystości, świeżości i delikatnie chłodzi. Sprawdził się doskonale podczas upałów, nie tylko jako element rytuału oczyszczania, ale także w ciągu dnia, gdy potrzebowałam ochłodzenia i delikatnego oczyszczenia. Skóra po jego użyciu jest naprawdę świetnie oczyszczona i pachnąca. Jeszcze po żadnym płynie nie odczuwałam takiej przyjemności po przetarciu skóry - doskonale koi i czuję jak skóra piszczy z czystości (przyrównałabym do uczucia, gdy zwężają się pory). W pozytywnym znaczeniu oczywiście ;)

Mimo zawartości gliceryny nie zostawia lepkiego i tłustego filmu na skórze, nie pogarsza również stanu mojej cery. Ma pozytywny wpływ na moją cerę, nawet mimo upałów moja skóra jest w prawie wzorcowym stanie.  Nie przyczynia się do rozszerzenia porów, nie zapycha ich, a przed dobre właściwości oczyszczające wręcz je zmniejsza. Ciężko jest mi powiedzieć jak sprawdzi się na skórze typowo tłustej, aktualnie zmagam się z odwodnioną, suchą cerą i nie mogę powiedzieć, by w jakimkolwiek aspekcie mógł mi zaszkodzić.


Płyn stosuję zarówno jako zwieńczenie demakijażu, jak i odświeżający tonik w  ciągu dnia, zasłużył sobie także na miejsce w porannej pielęgnacji, gdy stawiam na delikatne produkty oczyszczające.

Pachnie przepięknie, nie tak mdło i słodko jak seria Biolaven. Owszem, wyczuwam w nim winogrona, ale zdecydowanie bardziej czuć lawendę. Bardzo mi to odpowiada, dzięki zapachowi sięgam po niego jeszcze częściej. Zwłaszcza o poranku, gdy uwielbiam odświeżające, ziołowe nuty.

Nie podrażnia i nie wysusza, a świetnie oczyszcza i odświeża. Nie znam zbyt wielu płynów micelarnych, które mogą spełnić rolę toniku (produktu nie spłukiwanego), gdyż zdecydowana większość pozostawia lepki osad, który zapycha moje pory. Ten jest neutralny. Nie pieni się podczas masowania skóry płatkiem kosmetycznym, dlatego jeśli irytowało Was to przy płynie lipowym- warto spróbować propozycji Biolaven. Absolutnie nie podrażnia okolic oczu.

Nie ma problemu z usuwaniem kosmetyków wodoodpornych, błyskawicznie usuwa nawet ciemny makijaż oczu, choć pod tym względem wygrywa jednak wersja lipowa. Wersja lawendowa jest doskonała do oczyszczania skóry twarzy, gdyż spełnia dwie funkcje i tym samym zaskarbiła sobie miejsce w moich kosmetycznych zbiorach. 



Nie jest tak odżywczy i nawilżający jak jego starszy brat, ale nie uważam tego za minus. Myślę, że płyn Biolaven ma szansę sprawdzić się na cerach bardziej tłustych, bądź podczas upałów, gdy ochoczo sięgamy po produkty dobrze oczyszczające, pozostawiające uczucie świeżości i czystości.

Markę cenię za prostotę. Począwszy od minimalizmu w składzie, aż po przepiękne, proste, ale i funkcjonalne opakowania. Płyn micelarny zawiera jedynie łagodne detergenty, które nie naruszają naturalnej bariery ochronnej skóry, a więc jest odpowiedni nawet dla skóry nadwrażliwej, czy szybko odwadniajacej się. Formuła jest wzbogacona łagodzącym d-panthenolem i olejkiem eterycznym z lawendy. Chciałabym mu wynaleźć jakąś wadę, ale używam go tak długo, że szczerze w to wątpię. Mógłby być tańszy, wówczas nie używałabym go tak oszczędnie, ale moim zdaniem Sylveco oferuje produkty i tak przystępne cenowo z wybitnie dobrym, przemyślanym składem.

Płyn otrzymujemy w 200ml plastikowej butelce. Po otwarciu należy go zużyć w przeciągu 6 miesięcy, jedno opakowanie starcza mi średnio na 2 miesiące, ale podczas upałów nie oszczędzałam go sobie i służył mi przez ponad miesiąc. Co uważam za i tak dobry wynik, biorąc pod uwagę częstotliwość i ilość produktu jakiej potrzebuję do użycia.

Skład: Aqua, Coco-Glucoside*, Glycerin*, Panthenol (Provitamin B5), Lactic Acid*, Sodium Lactate, Benzyl Alcohol, Lavandula Angustifolia Oil (Lavender Oil)*, Dehydroacetic Acid, Parfum.


Koszt to około 15 złotych. Tak, 15 złotych. To bardzo, bardzo tanio. Płyn jest naprawdę świetny, mniej odżywczy niż lipowy, lepiej oczyszczający, daje niezwykłe uczucie świeżości i świetnie spełnia swoją rolę. Nie mam nic mu do zarzucenia, a Wam mogę go jedynie szczerze polecić.

Przepraszam Was za tak długą przerwę, juz w poniedziałek rusza mineralna seria. Wiem, że czekaliście na nią długo, dlatego dołożyłam wszelkich starań, by Was nie rozczarować. :)



Pozdrawiam serdecznie,
Ewa

Czy makijaż mineralny jest bezpieczny?

$
0
0

Makijaż mineralny to nadal dla większości nieodkryty kosmetyczny ląd. Większość obawia się szkodliwego działania tlenków, sypkiej formy (często kosmetyki pudrowe mylnie kojarzą się z transparentnym, słabym kryciem) , czy mnogości gam i odcieni. Jest to normalne, kosmetyki mineralne są specyficzne, wymagają zastosowania akcesoriów do makijażu, dobrej, opracowanej techniki, odpowiednich kosmetyków przygotowawczych i zadbanej, nawilżonej skóry, jednak jest wspólny mianownik między minerałami, a tradycyjną kolorówka w płynie - mają zapewnić nam nieskazitelny wygląd. Z tym, że minerały robią zdecydowanie więcej. Nie są dla ignorantów pielęgnacji skóry, potwierdza się tutaj moja teza : makijaż zaczyna się w pielęgnacji,a  nie odwrotnie. 

Makijaż mineralny zawładnął doszczętnie moimi kosmetycznymi zbiorami, nie bez przyczyny, bowiem jest to jedna z najbardziej bezpiecznych form makijażu dla skóry szczególnie problematycznej, skłonnej do wyprysków i alergii. Mam nadzieję, że seria wpisów skutecznie zachęci Was do stosowania bezpiecznego makijażu, który wbrew pozorom może być nawet mocno kryjący,a  przy tym wyglądać niezwykle lekko i naturalnie. Jeśli chcecie dowiedzieć się czym są kosmetyki mineralne, jak wybrać odpowiednią formułę i odcień,a  także poznać metody aplikacji, wykończenia, moje triki w celu uzyskania jak najbardziej naturalnego efektu, a także testy produktów mineralnych - bacznie obserwujcie mój profil ;)

W sieci krąży wiele doniesień na temat rzekomej szkodliwości tlenków, sporo osób z tego właśnie powodu nadal opiera się kosmetykom mineralnym, dlatego pragnę Was uspokoić i zapewnić iż zdecydowana większość kosmetyków mineralnych dostępnych na naszym rynku jest w pełni bezpieczna dla naszej skóry i zdrowia.

Powodem do zmartwienia dla wielu osób okazały się testy laboratoryjne, w których wykazano iż dwutlenek tytanu w kontakcie z kwantem światła - katalizuje, w skutek czego powstają aż trzy rodniki hydroksylowe. Wiadomość ta wstrząsnęła szczególnie osobami stosującymi ochronę przeciwsłoneczną, wszak wizja młodej skóry i opóźnienia procesu starzenia została brutalnie obalona. Problem nie leży jednak w wynikach testów laboratoryjnych, ale w ich interpretacji ;) Przede wszystkim testy dotyczą wpływu tlenków na żywą tkankę skórna, a by o czymś takim mówić, dwutlenek tytanu musiałby świetnie penetrować przez naszą skórę - liczne badania wykluczyły taką możliwość i zgodnie potwierdzają iż nie znajdziemy tlenków poniżej (martwej) warstwy rogowej naskórka. Faktem drugim jest to iż nasza skóra przez wydzielanie sebum teoretycznie oczyszcza się z tlenków, nawet zmikronizowanych, które niosą większe zagrożenie przy regularnym stosowaniu. Natomiast kwestią całkowicie sporną jest stosowanie tlenków na skórę uszkodzoną, wówczas bariera skórna jest uszkodzona i nie mamy pewności co do bezpieczeństwa stosowania tlenków fizycznych - zwłaszcza nanocząsteczek. Podczas silnych kuracji dermatologicznych stosowanie zarówno filtrów fizycznych, jak i organicznych wiąże się z pewnym ryzykiem.

Skoro już tak wspominam o nanocząsteczkach, to moim zdaniem warto jest ich unikać, na co zresztą uważają producenci i w zdecydowanej większości są to kosmetyki wolne od nanocząsteczek (nano-free, micronized free). Wiem, ze wiele z Was lubi tlenki mikronizowane (zwracam się do tych, którzy robią zakupy na kolorówka.com)  ze względu na możliwość uzyskania wysokiej ochrony UV bez efektu bielenia, ale na obecny stan wiedzy niepowlekanych tlenków fizycznych jest lepiej po prostu unikać. Natomiast całkowicie bezpieczne są tlenki powlekane, taką technologię wykorzystują zwłaszcza producenci kosmetyków zapewniających ochronę przeciwsłoneczną, gdyż tlenki są stabilne i nie katalizują w kontakcie z promieniowaniem słonecznym. Taka forma jest coraz bardziej popularna, odchodzi się od stosowania czystych tlenków, zwłaszcza mikronizowanych.

Rzeczą pewną jest natomiast negatywny wpływ pyłu mineralnego na nasze drogi oddechowe, dlatego osoby, które stosują kosmetyki mineralne bezwzględnie powinny wystrzegać się wdychania pyłku.


Co znajdę w kosmetykach mineralnych, co świadczy o czystości i wysokiej jakości składnikach?

Każdy podkład mineralny potrzebuje bazy, czyli wypełniacza. Baza nie ma większego wpływu na krycie podkładu, ale zastosowanie odpowiedniej może zapewnić przez długi czas matową skórę, satynowy efekt, czy jedwabiste rozprowadzanie kosmetyku.

Najpopularniejszym wypełniaczem jest tradycyjna mika, często perłowa. Istnieje ogromna różnica między mineralnym matem, a tym, do którego przyzwyczailiśmy się w tradycyjnej kolorówce. Mat jest tępym, suchym, mocnym matem, matowe miki z tego powodu nie sprawdzają się zbyt dobrze jako bazy do kosmetyków mineralnych,a z pewnością nie ma wielu osób, u których bez wyrządzenia krzywdy można takie kosmetyki zastosować - miki matowe użyte na dużą powierzchnię skóry sprawiają, że podkład nie wygląda zbyt zdrowo. Typowe matowe miki zmieniają także zupełnie kształt powieki, czy twarzy, dlatego bardzo je lubię przy korektach powieki (np. opadająca powieka) i przy konturowaniu, natomiast w podkładach cenię miki perłowe, które dają podobny efekt do zdrowej, nawilżonej skóry. Kosmetyki mineralne są tak dobrze zmielone, iż nawet mika perłowa daje bardziej satynowy, subtelny efekt, błędnie kojarzy się z brokatem. Co ważne, miki matowe nie ograniczają błysku na skórze i nie działają matująco, są transparentne, dlatego zdecydowanie lepszym wyborem są miki perłowe, które odbijają światło i zmiękczają rysy twarzy - jeśli walczycie z nadmiernym błyskiem, warto zainteresować się substancjami dodatkowymi, które całkowicie likwidują nadmiar sebum (np. krzemionka)

Często miki ulegają modyfikacjom, coraz bardziej popularne jest powlekanie silikonami (co jest szczególnie ważne dla osób z cerą suchą, gdyż nie wyciągają wilgoci z naskórka, co niestety robią tradycyjne minerały), substancjami poprawiającymi przyczepność (mirystynian magnezu), dwutlenkiem tytanu (w celu zwiększenia krycia), czy krzemionką (ograniczanie przetłuszczania skóry, zapewnia fotograficnzy efekt matowej skóry). Podkłady na mikach nie są bardzo trwałe, często ulegają ścieraniu, warzeniu i mogą dawać podobny efekt do tłustej cery. Są odpowiednie dla osób, którym zależy na naturalnym, lekkim kryciu.

Często bazą kosmetyków mineralnych jest kaolin (glinka biała, porcelanowa), jest to jedna z najłagodniejszych glinek. Kaolin jest transparentny, znacznie ułatwia rozprowadzanie kosmetyków mineralnych, dzięki temu nie są tępe i pyliste w aplikacji. Może delikatnie bielić skórę, delikatnie rozjaśnia pigmenty, jest także doskonałą bazą dla osób z  cerą tłustą i mieszaną. Delikatnie wygładza skórę i ściąga pory.

Talk to najczęstsza baza kosmetyków kolorowych,producenci kosmetyków mineralnych odchodzą od jego stosowania. Aktualnie czystość talku jest na tak wysokim poziomie, że jest on bezpieczny dla zdrowia - jednak ze względu na potencjalne działanie komedogenne i możliwość uniknięcia talku w formułach większość firm nie stosuje go w swoich kosmetykach.. Ku zdziwieniu wielu - talk jest także minerałem, niezwykle miękkim. Jest bardzo delikatny i puszysty, doskonale i jedwabiście się rozprowadza, iż z powodzeniem można za jego pomocą wykonać nawet masaż twarzy. Ciekawostką jest to, że talk doskonale rozjaśnia pigmenty, ale nie tracą na intensywności, to niezwykle przydatna cecha zwłaszcza w cieniach do powiek, jeśli pracujemy na osobach z ciemniejszą karnacją.

Puder ryżowy i bambusowy to bazy, z  którymi przewrotnie spotykam się coraz częściej. Pudry organiczne nadają kosmetykom lekkości i jedwabistości. Działają silnie matująco, dlatego z powodzeniem mogą być stosowane jako primery pod makijaż, jak i pudry wykańczające. Puder ryżowy wykazuje silniejsze właściwości absorbujące sebum aniżeli puder bambusowy, natomiast ogromny wpływ ma stopień przemielenia pudrów - im lepiej zmielone, tym lepsze właściwości matujące i słabszy efekt bielenia. Bielenie nie występuje u wszystkich, pudry są na ogół transparentne, ale na mojej skórze jest widoczna biała poświata. Nadają się do makijażu fotograficznego.

Puder jedwabny i perłowy. Pochłania wilgoć i tłuszcz, przez tworzenie filmu na skórze ogranicza wysuszające działanie minerałów. Działa odżywczo na skórę, zmiękcza rysy. Regeneruje, łagodzi, wygładza skórę, delikatnie matuje i nie jest komedogenny.

Skrobia kukurydzianamodyfikowana (dry flo) to tani wypełniacz, który zagwarantuje nam dobre właściwości matujące. Jest półprzeźroczysta, może bielić skórę. Wygładza skórę i nadaje jedwabistości kosmetykom, nie jestem zwolenniczką skrobi w kosmetykach mineralnych, bo nie zdaje u mnie egzaminu, choć znam osoby, u których sprawdza się lepiej niż puder bambusowy. Modyfikowana skrobia kukurydziana to dobry zamiennik talku.

Ostatnim wypełniaczem jest drogocenny składnik - krzemionka, którą szczególnym uczuciem darzą osoby z cerą tłustą i profesjonalni wizażyści. Nie ma sobie równych. Doskonale matuje skórę, przepięknie rozprasza światło, daje efekt soft focus, czyli optycznie zmniejsza i odwraca uwagę od niedoskonałości, sprawiając wrażenie niezwykle miękkiej i gładkiej skóry. Osiągniemy nią efekt HD. Ma jedynie jedną wadę - przez właściwości rozpraszające nie wychodzi zbyt dobrze na zdjęciach w normalnych warunkach, dlatego nie zdaje egzaminu podczas wykonywania makijażu na klientkach do ważnych uroczystości. Na sesje zdjęciowe jest niezastąpiona. Niezwykle miękka, delikatna, puszysta, rozprowadza się jak marzenie. Czysta krzemionka jest drogim surowcem, ale najtaniej dostaniecie ją na kolorówka.com, gdzie nabywam ją bez przerwy! Jeśli nie jesteście do końca przekonani, warto zainteresować się pudrem utrwalająco-matującym HD z Earthnicity Minerals, który jest jedwabisty i niezwykle przyjemny w dotyku.

Kolejnymi niezmiernie ważnymi i obowiązkowi składowymi są pigmenty (tlenki). Nadają kosmetykom odpowiednie krycie, a także barwę. Nieliczne z nich są pozyskiwane z naturalnych źródeł, jest to zbyt drogie, dlatego często w warunkach laboratoryjnych w wyniku syntezy otrzymywane są barwniki wysokiej klasy, pozbawione jakichkolwiek zanieczyszczeń. Podstawowymi pigmentami są matowe tlenki białe : biel tytanowa i cynkowa (dwutlenek tytanu i tlenek cynku), które zapewniają dobre właściwości kryjące. Znane są z dobrych właściwości anty UV, są to filtry mineralne, które działają głównie w zakresie UVB na zasadzie odbijania światła. Nie są i nie powinny być podstawą ochrony przeciwsłonecznej, ponieważ w sypkiej formie ulegają łatwemu ścieraniu (wiec automatycznie pozbywamy się ochrony mineralnej) i nie zapewniają stabilnej i pewnej ochrony w zakresie promieniowania UVA, które niesie za sobą bardziej niebezpieczne skutki uboczne (promieniowanie UVB to promieniowanie rumieniotwórcze). Tlenki białe zapewniają wysokie krycie, bielą, a więc rozjaśniają inne pigmenty, dlatego można ich z  powodzeniem użyć jeśli machnęliśmy się na za ciemny kosmetyk (choć trzeba wziąć pod uwagę fakt, iż możemy zmienić właściwości fizykochemiczne kosmetyku) .Unia Europejska wprowadziła jedynie ograniczenia w stosowania dwutlenku tytanu i tlenku cynku - maksymalne dozwolone stężenia to 25% wagowych w gotowym produkcie. Tlenki mikronizowane pełnią głównie rolę ochronną przed promieniowaniem, ich krycie ze względu na drobniejsze cząsteczki jest słabsze.

Tlenek cynku słynie dodatkowo z właściwości ściągających i osuszających, znacznie przyspiesza gojenie zmian skórnych, ma bardzo pozytywny wpływ na skórę trądzikową. Tlenki mogą prowadzić do wysuszenia skóry, dlatego podczas stosowania kosmetyków mineralnych, należy dbać o dobre nawilżenie skóry. Osoby z  cerą suchą powinny wybierać kosmetyki mineralne, które zawierają małą ilość tlenku cynku.

Tlenki białe matowe zapewniają stopień krycia (jeśli są powlekane, mogą dodatkowo ułatwiać rozprowadzanie kosmetyku, czy też absorbować nadmiar sebum) , natomiast do intensyfikacji barwy niezbędne są tlenki żelaza , ultramaryny i rzadziej zieleń chromowa. Osoby o neutralnym typie urody jak najbardziej stworzą kosmetyk idealnie dopasowany do skóry za pomocą tlenków białych i żelaza, natomiast niektóre typy urody będą wymagać użycia błękitu (bądź fioletu) ultramarynowego, czy zieleni chromowej. Pigmenty matowe są niezwykle przydatne nie tylko makijażystom, ale osobom borykającym się ze szczególnymi mankamentami skóry, które wymagają użycia kosmetyków o pewnym stopniu nasycenia pigmentów - ciężko jest spotkać korektor dobrze zakrywający zasinienia, który jest odpowiedni dla skóry bladej. Mocne pigmenty są odpowiednie dla ciemnych typów urody (w celu kontrastu - i tym samym zneutralizowania niedoskonałości), dlatego nie rozumiem mody na rażąco żółte podkłady na bardzo bladych karnacjach. Jeśli macie problem ze znalezieniem odpowiedniego kosmetyku, albo znaleźliście, ale nie do końca jesteście zadowoleni z efektu końcowego (nietrafiony odcień, zbyt mało pigmentu)- warto jest popróbować, do czego serdecznie zachęcam. W tak prosty sposób możecie zmienić kolor każdego podkładu, korektora, różu, brązera, cieni do powiek, a nawet szminek. Bardzo ważne jest bardzo dobre rozprowadzenie pigmentu w kosmetyku, który chcemy nimi wzbogacić.

Dodatki. Każdy podkład mineralny można wzbogacić dodatkowo substancjami, które wpłyną nie tylko na jego jakość, ale na aksamitność (puder jedwabny, jedwab),  wygładzenie i rozproszenie światła (mikrosfery silikonowe, krzemionka) nadadzą właściwości matujących (krzemionka, węglan wapnia), czy złagodzą ewentualne podrażnienia i zapobiegną nadmiernemu wysuszaniu (alantoina, naturalne oleje, silikony). Często producenci stosują substancje zwiększające przyczepność (substancje wiążące,zwłaszcza jeśli minerały są zbyt pyliste i nie przylegają dobrze do skóry) - stearynian magnezu, stearynian cynku, azotek boru, czy mirystynian magnezu. Często miki są właśnie powlekane tymi składnikami, dzięki temu podkład bardzo dobrze trzyma się skóry. Jednak 100% minerały wysokiej jakości ograniczają się jedynie do podstawowych składników - czyli wypełniacza i tlenków. 

Kosmetyki mineralne nie są produktem całkowicie naturalnym. Chyba nie wierzycie w łupanie miki w celu uzyskania minerału, takie praktyki są stanowczo zbyt drogie, dlatego większość składników otrzymuje się za pomocą syntezy chemicznej, gdzie niezbędna jest chemia. Nie tylko kolorowe pigmenty otrzymuje się w wyniku reakcji chemicznych. Między innymi dwutlenek tytanu - jest pozyskiwany syntetycznie metodą siarczanową lub chlorkową z rud tytanonośnych,  czy tlenek cynku syntetyzuje się poprzez spalanie cynku metalicznego (proces pośredni). Ważna jest wysoka jakość i czystość otrzymanych składników (ponieważ mogą zawierać zanieczyszczenia) , zazwyczaj najwyższą klasą odznaczają się składniki pozyskane syntetycznie, gdyż są wolne m.in od metali ciężkich. Wszystkie informacje znajdziecie w dokumentacji Fact Sheet (Karta Charakterystyki), każda szanująca się firma oferująca kosmetyki mineralne musi udostępnić nam takie informacje. Pozyskiwanie składników drogą chemiczną nie jest wcale wadą, ale obietnica naturalnego makijażu brzmi nieco przaśnie.

Czy kosmetyki mineralne są odpowiednie dla wegan? 
Nie wszystkie. Kosmetyki dla wegan są pozbawione składników pochodzenia zwierzęcego, nie zawierają m.in jedwabiu.

Czy minerały są odpowiednie dla alergików?
Producenci gwarantują, iż są to kosmetyki odpowiednie dla alergików, ale nie dla wszystkich. Jedynymi normami dotyczącymi składu obowiązującymi na terenie UE jest stężenie dwutlenku tytanu i tlenku cynku, najbardziej restrykcyjne normy obowiązują w USA, gdzie dodatkowo zakazuje się stosowanie zieleni chromowej, błękitu pruskiego i ultramaryn.  Każdy składnik może wywołać podrażnienia i alergie, natomiast największym potencjałem alergologicznym odznaczają się tlenochlorki bizmutu (składnik ten może dodatkowo działać komedogennie), związki chromu (zieleń chromowa, jeśli ktoś jest uczulony na nikiel, prawdopodobnie jest uczulony także i na chrom), ultramaryny i błękit pruski. Szczególnym przypadkiem są osoby z atopowym zapaleniem skóry, zazwyczaj u nich obserwuje się szczególne podrażnienia po zastosowaniu kosmetyków mineralnych.

Dlaczego warto stosować kosmetyki mineralne
Ze względu na bardzo prosty skład są odpowiednie dla osób z cerą problematyczną - trądzikiem, łuszczycą, atopiami i innymi dermatozami skórnymi. Rezygnujemy ze wszystkiego co zbędne, właściwie ograniczamy się do bezpiecznych, niealergizujących pigmentów i kilku dodatków poprawiających właściwości aplikacyjne lub pielęgnacyjne kosmetyków. To właśnie sprawia, iż kosmetyki mineralne zawsze będą ponad kosmetykami tradycyjnymi, dostępnymi ogólnie w drogerii.


Czy minerały wysuszają?
Z pewnością nie będą nawilżać. Czyste pigmenty nie mają żadnych właściwości nawilżających, a dodatkowo (co wynika z ich właściwości fizykochemicznych) jak większość produktów sypkich chłoną wilgoć i sebum z otoczenia.  

Aby zmniejszyć prawdopodobieństwo odwodnienia skóry, warto wybierać podkłady, które bazują na mikach powlekanych silikonami, bądź wzbogacać je składnikami nawilżającymi - kilkoma kropelkami oleju, czy dodatkiem sypkiej alantoiny, stearynianu magnezu, serycyny. Bardzo ważne jest odpowiednie przygotowanie skóry, powinna być ona nawilżona i zabezpieczona przed wysuszającym działaniem minerałów - niezbędne jest użycie kosmetyku nawilżającego (najlepiej z antyoksydantami), primera, czy kremu z  filtrem przeciwsłonecznym (najlepiej z formułą zastygającą) - kosmetyki te spełniają rolę izolacji, która zapobiega nadmiernemu wysuszeniu i przedłuży trwałość makijażu mineralnego. Ważnym krokiem jest także spryskanie gotowego makijażu mgiełką, bądź wodą termalną, gdyż minerały nie będą już chłonąć wody z naskórka,a  także w ten sposób przedłużymy trwałość makijażu i ściągniemy pudrowość minerałów. 

Co odróżnia kosmetyki mineralne od tych, które znajdę w drogerii? 
Prostość składu. Kosmetyki mineralne nie potrzebują żadnych konserwantów i dodatków, dzięki krótkiemu, prostemu składowi (czego możemy próżno szukać w tradycyjnej, płynnej kolorówce) nie działają komedogennie, a także mają mały potencjał alergologiczny. Są także delikatne dla skóry i większość osób będzie je dobrze tolerować.

Nie dajcie się zwieść w drogerii, przez brak przepisów regulujących nazewnictwo kosmetyków mineralnych, praktycznie każdy producent może na swoim produkcie umieścić 'mineralny', choć nie ma wiele wspólnego z prawdziwymi kosmetykami mineralnymi, zwłaszcza teraz, gdy powracają do łask. i bycie eko jest na czasie. Często dochodzi do nadużyć z tej strony, dlatego zawsze sprawdzajcie skład ! Najlepsze kosmetyki mineralne zawsze ograniczają się do czterech składników.

Przydatność kosmetyków mineralnych - czyli dlaczego nie sugerujemy się datą na opakowaniu po otwarciu
Dotyczy to jedynie czystych minerałów. Data przydatności jest jedynie umowna, ponieważ prawo w Polsce narzuca określenie daty ważności na opakowaniu. Czyste kosmetyki mineralne, zawierające jedynie składniki organiczne mogą być używane bezterminowo. Jeśli zawiera dodatki organiczne - należy przyjąć, że jest przydatny przez kilka lat (okres jego przydatności wynosi tyle ile najkrótszy okres przydatności jednego z półproduktów). Skład kosmetyków mineralnych zapobiega rozwojowi bakterii i drobnoustrojów, nawet jeśli zostały by tam przypadkowo wprowadzone przez użytkownika, chociaż uważam że chociaż raz w miesiącu mimo wszystko należy taki kosmetyk odkazić płynem do dezynfekcji (np. Skinsept), który wyparuje i nie zmieni w żaden sposób właściwości kosmetyków mineralnych. Jest to świetna wiadomość dla takich zbieraczy jak ja, kosmetyki mineralne są bardzo wydajne,a  my kobiety lubimy mieć wybór ;)

Wszystkie półprodukty należy  zawsze przechowywać w ciemnym, suchym i najlepiej stosunkowo chłodnym miejscu.


Jest to pierwszy wpis z serii mineralnej, postaram się co tydzień, maksymalnie dwa tygodnie umieszczać kolejne części.



Pozdrawiam serdecznie,
Ewa

Podkłady mineralne | Określenie tonacji, tonu dominującego i poziomu jasności. Przegląd wszystkich odcieni Amilie, Annabelle Minerals, Pixie cosmetics, LilyLolo, Neauty Minerals i Earthnicity

$
0
0

Odpowiedni dobór kolorystyczny podkładu jest niezwykle trudny, zwłaszcza iż większość marek dostępna jest jedynie przez internet. Początkowo przyświecała mi jedynie analiza kolorystyczna, ale zdecydowałam, że pójdę o krok dalej i zrobię porównanie najbardziej rozchwytywanych podkładów mineralnych na naszym rynku - okazało się to niezwykle pracochłonnym zajęciem.W tym momencie chciałabym gorąco podziękować  Annabelle Minerals, Ecolore, polskiemu dystrybutorowi kosmetyków mineralnych LilyLolo (Costasy), Neauty Minerals, Pixie Cosmetics oraz Earthnicity za zaufanie i nieodpłatne przekazanie wszystkich odcieni! Wsparcie jest nieocenione i po raz pierwszy w sieci pojawia się tak obszerny, zbiorczy wpis, który jest postem otwartym i nadal będzie aktualizowany ;) A jak już jesteśmy przy aktualizacjach - niebawem podzielę się z Wami nową gamą kolorystyczną Ecolore - firma udoskonala swoją ofertę, więc gdy tylko nowe kolory do mnie trafią, możecie spodziewać się relacji z mojej strony.

Dobór odpowiedniego koloru /tonu podkładu nie jest rzeczą łatwą, ale gdy tylko uda się określić temperaturę, ton dominujący i stopień jasności skóry - nie będziecie mieć większych problemów z dobieraniem kolorówki. Zadanie ma znacznie ułatwione grupa osób, która już jakiś czas obraca się w temacie kolorówki - choć większość podkładów drogeryjnych ma neutralne tony i dobieramy go głównie pod względem poziomu jasności, co nie daje takiego efektu jak idealnie dobrany podkład uwzględniający ton dominujacy. Problem zazwyczaj pojawia się podczas odwiedzin strony z kosmetykami mineralnymi - spotyka Was mnogość odcieni, jasności i podtonów, bowiem podkłady drogeryjne zazwyczaj bazują na bazie neutralnej bez dominujących tonów i rzadziej żółtej (odcienie jasne), ponieważ są najbezpieczniejsze i w zasadzie pasują każdemu, jednym mniej, innym bardziej - z pewnością żaden ogromny koncern kosmetyczny, który ma największy zbyt w drogerii nie wprowadzi pięciu, czy nawet sześciu gam podkładów o różnym stopniu jasności, bardziej spotkacie się z taką gamą w markach profesjonalnych, chociaż też nie macie tam aż takiego wyboru i trzeba mieszać samemu. Na stronach z kosmetykami mineralnymi jest ogromny wybór, który pozwala na idealny dobór podkładu - mamy wiele możliwości, ale wymaga to wielu prób i podejść. Początkowo wydaje się być to trudne, ciężko jest też wyczuć czy aby na pewno podkład wygląda dobrze.. ale po kilku próbach nabierzecie wprawy i przeglądając nawet zdjęcia w internecie uda Wam się łatwo utrafić w ten odpowiedni. Z autopsji wiem, iż żaden drogeryjny podkład choć w połowie nie był tak perfekcyjnie dobrany jak ten mineralny.

Odcienie dzielimy przede wszystkim na te ciepłe i te zimne, przy świetle dziennym powinniśmy dostrzec i określić dominujące tony. Określenie, czy jesteśmy typem ciepłym, bądź chłodnym to jedna z najprostszych rzeczy, wymaga jedynie zestawienia kolorystycznego dwóch różnych tonacji i określenia w czym jest nam po prostu lepiej. Nie jestem kolorystką, ale kiedy przymierzacie ubrania, bądź wybieracie apaszkę, coś, co jest blisko Waszej twarzy, orientacyjnie wybieramy kolory, które lepiej nam pasują.

Wiele osób zwraca także uwagę na kolor żył na nadgarstku- zielone to typ ciepły, natomiast niebieskie - chłodny. Podobnie jest z białkami oczu - jeśli są śnieżnobiałe, jesteście typem chłodnym, natomiast jeśli ich zabarwienie jest delikatnie żółte (kość słoniowa) jesteście typem ciepłym. Najprościej jednak jest zerknąć na taką skompletowaną specjalnie dla Was gamę kolorystyczną, przyłożyć do zdjęcia zrobionego w normalnym świetle dziennym i stwierdzić w czym wyglądacie lepiej. Moim niezawodnym patentem jest  nałożenie dwóch różnych pomadek - jednej w kolorze bardzo ciepłym, drugiej - chłodnym. Od razu zauważycie różnicę i jestem pewna, że określenie Waszego typu nie sprawi Wam większych problemów :) Temperaturę podkładu możemy dobierać na nadgarstku, natomiast poziom jasności zawsze na policzku i żuchwie.

Kiedy już określicie temperaturę skóry, czeka Was trudniejsze zadanie - czyli odpowiedni dobór gamy podkładu (ton dominujący). Na sklepowych półkach mamy znacznie uproszczony schemat - zazwyczaj są to odcienie neutralne z domieszką odcieni chłodniejszych, ale i cieplejszych - mając jednak możliwość idealnego doboru podkładu, naprawdę warto skorzystać i wyczuć w czym prezentujemy się najlepiej. Jedynie dzięki kosmetykom mineralnym mam możliwość doboru idealnego odcienia, który wygląda jak druga skóra. Przedstawiam Wam poniżej gamy z jakimi możecie się spotkać podczas wyboru podkładu mineralnego, aby efekt był bardziej widoczny, zestawiłam je z odcieniami ciemnymi. Prawda, ze widać różnicę? Nad gamą pracowałam kilka godzin, porównywałam chyba wszystkie odcienie podkładów mineralnych jakie posiadam i odwzorowałam je najlepiej jak mogłam od strony graficznej. Myślę, że znacznie ułatwi Wam zadanie :)

Nude, jest gamą o dość zbalasnowanym odcieniu, która widocznie brnie w tony ciepłe, ale jest ładnie wyważona. Powinna pasować większości Polek, jest także jedną z najpopularniejszych gam wśród podkładów. Ładnie dostosowuje się do skóry. Od razu napiszę o neutral, czyli gamie neutralnej, zbliżonej do gamy Nude, ale tak jak widzicie jest trochę bliżej tonów różowych i jest odrobinę chłodniejsza. Jest to także jeden z najpopularniejszych kolorów wśród podkładów drogeryjnych i często występuje pod nazwą 'Ivory, bądź Porcelain'. Jeśli macie ogromny problem z doborem podkładu, radzę Wam wybrać jedną z tych gam (np. próbkę, polecam Annabelle Minerals, ponieważ nie żałują produktu i można go porządnie przetestować) oraz dokupić cztery miki, którymi będziecie mogli fajnie operować: żółcień żelazową, czerwień żelazową, błękit ultramarynowy i zieleń chromową.


Dlaczego polecam te dwie gamy na początek? Ponieważ są najbardziej zbalansowane, nie ma w nich żadnych wybijających się tonów i bardzo łatwo będzie Wam operować odcieniem. Próbkę podzielcie na pięć części - neutralną, oraz cztery, które będziecie modyfikować za pomocą mik. Do każdej z czterech próbek dodajcie szczyptę każdej miki i obserwujcie jak wpływa na odcień Waszego podkładu, następnie taki zmodyfikowany podkład wystarczy nałożyć na policzek, blisko żuchwy - to świetny sposób na idealny dobór podkładu i poznanie podtonu skóry, powinien on idealnie się dopasować. Miki polecam osobom zajmującym się makijażem profesjonalnie. Mika dodana w takiej ilości nie wpłynie znacząco na konsystencję i trwałość produktu, a w tak banalnie prosty sposób możemy bardzo łatwo zmodyfikować odcień podkładu :) Jest to też patent na zmianę koloru pudrów, sypkich różów, brązerów, które nie do końca nam odpowiadają kolorystycznie.

Z określeniem gamy beige miałam niemały problem, doszłam jednak do wniosku, że jest to jednak neutralna tonacja, ale  z widocznymi tonami czerwonymi. W zależności od producenta - jest bardziej beżowa lub różowa. Jest bardzo podobna do gamy cool, pod względem ilości pigmentu czerwonego, ale jest zdecydowanie cieplejsza. Gama cool to zdecydowane chłodne odcienie, wpadające widocznie w szarawe, fioletowe, czerwone tony. Nie jest dla każdego, szczególnie pięknie wygląda na bardzo chłodnych typach urody. Jest pożądana w kosmetykach do konturowania dla bladej skóry.

Olive - gama z widocznym pigmentem zielonym, oliwkowym, podkład może być utrzymany zarówno w tonacji ciepłej, jak i zimnej, ale najczęściej jest neutralny i dobrze wyważony. Osoby z  cerą oliwkową często skarżą się na zbyt żółte i zbyt pomarańczowe tony, odcień jest ładnie zbalansowany, ale nie jest zbyt szary.A tak a pro po, bardzo, bardzo ciężko jest znaleźć podkład z oliwkowymi i żółtymi tonami, zazwyczaj podkłady 'oliwkowe' są chłodne, natomiast u mnie pożądany jest pigment żółty.  Pigment zielony jest pożądany w kosmetykach brązujących, wygląda niezwykle naturalnie na skórze, stąd fenomen m.in pudru Bahama Mama z The Balm.

Przejdźmy teraz do odcieni bardziej ciepłych - warm oraz honey. Na pierwszy rzut oka są one do siebie bardzo podobne, ale można między nimi wychwycić spore różnice. Gama warm jest dobrze wyważona, ale z widoczną ilością żółtego pigmentu, będzie odpowiednia dla osób z ciepłą karnacją, bądź osób, które chcą ukryć czerwone przebarwienia, zasinienia i zaczerwienienia.Gama honey (golden) - to już gama widocznie ozłocona, lekko brzoskwiniowa, o bardzo ciepłym pigmencie,z  widoczną domieszką czerwieni lub żółci, wygląda szczególnie dobrze na skórze muśniętej słońcem. 

Jak stwierdzić, czy podkład jest dobrze dobrany kolorystycznie?
To bardzo proste, co zresztą Wam zademonstuję ;) Odcień skóry mojej siostry to jasny, ale ciepły oliwkowy odcień - zobaczcie jak podkłady o pigmencie różowym, pomarańczowym i zbyt zielonym odznaczają się od skóry. Idealnie dobrany podkład powinien stopić się z cerą, jeśli widzicie że coś się odznacza, albo jakiś pigment szczególnie się wybija na pierwszy plan - kolor podkładu jest nietrafiony. Ważne jest, aby podkład dobierać zawsze w świetle dziennym, światło sztuczne przekłamuje kolory i rzadko komu udaje się w ten sposób trafić z odcieniem. Podkład ma pasować do reszty ciała - jeśli na Waszej skórze są zaczerwienienia, nie kupujcie podkładów bardzo różowych, gdyż dodatkowo spotęgują efekt zaróżowionej cery. Jeśli Wasza skóra twarzy jest ciemniejsza od ciała - warto kupić podkład o ton jaśniejszy od koloru cery, natomiast jeśli Wasza cera jest za jasna porównując do reszty ciała - myślę, że najlepszym wyborem jest podkład w takim samym odcieniu jak skóra twarzy (chyba, że różnica jest ogromna) i postawić na ocieplenie twarzy za pomocą kosmetyku brązującego, za ciemny podkład zawsze wygląda fatalnie, już lepiej kupić kosmetyk ciut za jasny, niż za ciemny.



Aby znacznie ułatwić Wam dobór odpowiedniego koloru i gamy, zestawiłam Wam wszystkie odcienie minerałów Amilie, Annabelle Minerals, Earthnicity, Neauty Minerals, Pixie Cosmetics, Lily Lolo podzielone na gamy według mojego zestawienia. Zdjęcia są wykonane na zarówno w świetle dziennym, jak i w słońcu na tych samych ustawieniach. Odcienie bardzo jasne wychodzą nieco mącznie , ze względu na to, iż wykonywałam zdjęcia na opalonej dłoni mojej pomocnicy ;) Nie mniej jednak starałam się, by odcienie były jak najwierniej oddane kolorystycznie i myślę że mi się to udało.


Firma Amilie oferuje 6 gam o pięciu poziomach jasności (jedynie gama cool zawiera trzy), wybór jest więc ogromny i mamy w czym wybierać. Zdecydowałam się na formułę Coverage (mamy do wyboru także Satin i Matt), która odznacza się najlepszym kryciem i jedwabistą, delikatną konsystencją. Mimo ogromnego wyboru kolorystycznego nie odnalazłam idealnego koloru dla siebie, jestem gdzieś pomiędzy Ivory i Golden Fair.

Gama Golden i Honey będzie odpowiednia dla większości Polek, to ładne, wyważone lekko żółte podkłady.

Gama Olive



Gama Natural



Gama Beige



Gama Golden



Gama Honey



Gama Cool





Marka Annabelle Minerals zdobyła wiele serc przez dobrze kryjące, jedwabiste, lekko kremowe podkłady mineralne. Oferta ostatnio wzbogaciła się o nową gamę - słoneczną Sunny, z widocznym pigmentem żółtym, który ma w sobie trochę oliwkowych tonów. Pojawił się także najjaśniejszy poziom jasności - Cream, to coś czego brakowało mi w Annabelle. Sunny Cream to idealny odcień dla bladziochów .

Annabelle oferuje nam cztery gamy - wspomnianą sunny, golden - która jest widocznie oliwkowa i zgaszona, natural - neutralna, lecz ze zbyt dużą ilością pigmentu czerwonego i beige - bardziej różową niż beżową. Oceniając jednak całość - uważam, że jest przemyślana i trafiona w nasze potrzeby. Najciemniejsze odcienie gamy Natural to świetne neutralne, lekko brzoskwiniowe róże, natomiast podkład Golden Light to idealny puder brązujący (zarówno do ocieplania jak i konturowania) dla osób o bladej i jasnej karnacji, to mocno napigmentowany mineralny zamiennik pudru do konturowania z Kobo Sahara Sand. Ma bardzo ładny, zgaszony biszkoptowy odcień. Produkty Annabelle Mineral możecie nabyć w sklepie producenta

Gama Sunny


Gama Golden


Gama Natural


Gama Beige





Teraz pragnę wspomnieć o polskiej marce - Ecolore. Zespół Ecolore pracuje nad nową gamą kolorystyczną, więc niebawem będę miała okazję zapoznać Was z nową ofertą firmy, natomiast dzisiaj pragnę pokazać Wam cztery odcienie, które posiadam i są absolutnie fenomenalne i idealne dla bardzo bladej skóry. Warm 0 to idealnie żółty, lekko oliwkowy odcień. Podkład wygląda na skórze przepięknie, doskonale łączy się z kosmetykami kolorowymi, nawet po długim czasie noszenia wygląda jak druga skóra - zero warzenia, wchodzenia w zmarszczki, podkreślania suchych skórek, ma wady - ale jest blisko ideału. Na bieżąco będę Was informować o udoskonalonej gamie kolorystycznej. Jeśli macie ochotę zapoznać się z ofertą Ecolore, zapraszam Was serdecznie do sklepu internetowego producenta.



Firma Eathnicity powstała w 2007 roku w Londynie, oferuje dość ubogą (biorąc pod uwagę inne marki oferujące kosmetyki mineralne) gamę kolorystyczną, średnio trafioną w słowiańską urodę. Niestety, każdy odcień jest dla mnie za ciemny i zbyt różowy - przeważają tutaj tony neutralne i różowe. Myślę jednak, ze część z Was znajdzie coś dla siebie, zwłaszcza ciesząc się wakacyjną opalenizną, podkłady są bardziej zadedykowane skórze muśniętej słońcem aniżeli bardzo bladej. Rozprowadzają się dosyć ciężko, gdyż są dosyć suche i tępe w dotyku, ale zapewniają mocne krycie. Żałuję, że nie ma w ofercie koloru choć o podobnym poziomie jasności do mojej cery, gdyż zawsze mogę wpłynąć na odcień podkładu. Z ofertą Earthnicity możecie zapoznać się w sklepie internetowym producenta






Lily Lolo to brytyjska, bardzo znana i ceniona firma oferująca kosmetyki mineralne i kosmetyki naturalne. Podkłady mają trafione,twarzowe odcienie, choć moim zdaniem osoby z  bardzo bladą cerą zostały zaniedbane i zaoferowano im jedynie podkłady w odcieniach neutralnych. Mój stopień jasności to China Doll, niestety nie obyło się bez mojej ingerencji pigmentami - podkład jest za mało oliwkowy i żółty. 

W ofercie LL znajdziemy podkłady w odcieniu chłodnym, neutralnym, ciepłym i oliwkowym. Szkoda, że odcienie ciepłe są dostępne w ciemniejszych poziomach jasności, myślę jednak, ze większość z  Was spokojnie natrafi na swój kolor (jestem wyjątkowym bladziochem) - szczególnie polecam przyjrzeć się Blondie, Warm Peach, Barely Buff i Popcorn. Podkłady można nabyć na stronie polskiego dystrybutora kosmetyków Lily Lolo. 

Podkłady mają lekko suchą, ale dobrze przyczepną konsystencję. Krycie jest delikatne, ale wygląda bardzo naturalnie na twarzy i czasami zadaję sobie pytanie - po co mam wszystko zakrywać podkładem, jeśli wygląda to dobrze ?:) Chyba coś w tym jest.




Firma Neuaty to stosunkowa młoda firma oferująca kosmetyki mineralne, w ofercie znajdziemy tylko trzy gamy, ale muszę stwierdzić, iż odcienie są bardzo udane i moim zdaniem są idealnie dopasowane do słowiańskiej urody (dla porównania Amilie oferuje aż sześć gam, a mam większy problem z doborem odpowiedniego odcienia). Każda gama jest pięknie wyważona, subtelna, przemyślana, chapeau bas ! Podkłady są bardzo miłe, wręcz aksamitne w dotyku, bardzo dobrze się rozprowadzają, mają satynowo-rozświetlające wykończenie i wyglądają na skórze naprawdę dobrze. Z pewnością nabędę pełnowymiarowe opakowanie. Mój odcień to Golden Pale, choć mogłabym swobodnie pozwolić sobie na Olive Pale. Najciemniejszy odcień z gamy Olive jest idealnym produktem do konturowania dla bardzo jasnej karnacji. Jeśli poszukujecie czegoś naprawdę chłodnego, imitującego cień na twarzy dla bladej skóry, koniecznie przyjrzyjcie się produktowi Olive Dark - dodatkowo posiada satynowe wykończenie, które wygląda bardzo naturalnie pod kością policzkową. Produkty możecie zakupić na oficjalnej stronie producenta. 

Gama Golden


Gama Olive


Gama Neutral



Z firmą Pixie Cosmetics mam już pewne wcześniejsze doświadczenia, a dokładnie ze starą formułą, która nie do końca przypadła mi do gustu. Aktualnie kosmetyki są bardzo jedwabiste, cudownie rozprowadzają się na skórze, dają miękkie, rozświetlające wykończenie  (na niektórych zdjęciach w słońcu zauważycie jak mika delikatnie opalizuje na zieleń, turkus, róż i złoto) - pierwsze wrażenia są jak najbardziej pozytywne.

Pixie doskonale rozumie zapotrzebowanie na żółte i dobrze wyważone odcienie - spójrzcie na mnogość odcieni w bardzo twarzowych kolorach! Firma oferuje nam aż 30 odcieni podkładów od jasnych, aż po śniade - w różnych tonacjach : ciepłych, chłodnych, oliwkowych, beżowych, delikatnie zaróżowionych. Jest w czym wybierać. :) Mój idealny odcień to Almond Milk. Bliżej z ofertą Pixie Cosmetics możecie zapoznać się tutaj.

Dune to świetny odcień korygujący, nadaje się też do zażółcenia podkładu. Jeśli nie chcecie bawić się w miki, a zależy Wam na bardziej żółtym podkładzie mineralnym, warto kupić taką próbkę i ulepszyć swój kosmetyk. 


Zestawienie kolorystyczne
Czyli coś, czego brakuje w sieci. Mimo że starałam się jak najlepiej odwzorować kolory, zawsze istnieje mały margines błędu, więc aby ułatwić Wam idealne dopasowanie - zestawiłam ze sobą bardzo zbliżone do siebie odcienie różnych marek. Niektóre z nich są niemalże identyczne! ;)





Mam nadzieję, że choć w połowie ułatwiłam Wam dobór kolorystyczny podkładu mineralnego, już niebawem podzielę się z Wami jak wybrać odpowiednią formułę i jak odpowiednio przetestować produkt mineralny.

Pozdrawiam serdecznie,
Ewa

Rosyjska pielęgnacja | Pervoe Reshenie, Bania Agafii, Maska do twarzy dzięgciowa oczyszczająca

$
0
0

Wrzesień! Czy tak samo mocno czekaliście na jesień? Ja już żyję jesienną słotą - porządki w szafie, w kosmetykach, dobre kryminały, mocna herbata i jak na ceromaniaczkę przystało - Atrederm już czeka na otwarcie w lodówce ;)

Niewielkie, subtelne zmiany zaszły także w pielęgnacji mojej cery, jakiś czas temu włączyłam kilka nowych produktów o których niebawem Wam wspomnę bliżej. Dzisiaj czas poświęcę masce dzięgciowej, chyba najpopularniejszej wśród maseczek Agafii, cieszącej się bardzo pozytywnymi opiniami. Okład Agafii ma zapewnić skórze mocne oczyszczenie porów i nieskazitelny wygląd - uległam namowom koleżanek z  blogsfery i postanowiłam spróbować, zwłaszcza iż cena gotowego produktu jest bardzo niska.

Nie mam przekonania do rosyjskich kosmetyków do pielęgnacji twarzy, ciężko jest mnie przekonać do gotowców, które mogę z powodzeniem samodzielnie tworzyć w domowym zaciszu. Zrobiłam jednak mały wyjątek i zaufałam recepturze Agafii - czy słusznie?

To, co czuję po użyciu tej maseczki to ogromne rozczarowanie. Spodziewałam się cudów, pięknej, wygładzonej cery.. a efekt jest bardzo przeciętny, który nawet w połowie nie jest tak spektakularny jak po błocie termalnym z siarką z Mazideł, które jest moim odkryciem tego roku. W zasadzie miałam ogromny problem z napisaniem recenzji, ponieważ nie dostrzegałam po niej żadnych efektów, dlatego używałam jej bardzo skrupulatnie i bacznie obserwowałam relację po, by właśnie dzisiaj podzielić się moimi spostrzeżeniami na jej temat.

Niewątpliwą zaletą tego produktu jest skład, który jak na gotowca jest przyzwoity, choć i tak widzę składniki z którymi niekoniecznie moja skóra się lubi. Z racji iż jest to mimo wszystko maseczka, która jest usuwana z powierzchni skóry po dość krótkim czasie - dałam jej szansę mimo moich obiekcji.

Skład maski bazuje na kaolinie (glince białej), oczyszczającym i silnie antyseptycznym ekstrakcie z szałwii,  oczyszczającej soli rapa i oczywiście dzięgciu. Dzięgć to bardzo niedoceniany składnik, wpływa doskonale na skórę mocno przetłuszczającą się, jest niezastąpiony przy łojotokowym zapaleniu skóry, a także przy przewlekłym tłustym łupieżu. Reguluje on produkcję sebum, jest bardzo silnym środkiem antybakteryjnym i przeciwgrzybicznym,jest skuteczny nawet w zakażeniu szpitalnym MRSA, więc możecie sobie wyobrazić jaką ma moc. Od kilku dni mam okazję stosować ten składnik i muszę powiedzieć, że jest naprawdę świetny w pielęgnacji skóry głowy. Sól Rapa mocno oczyszcza pory, silnie penetruje skórę, natomiast kaolin tonizuje skórę, remineralizuje ją i oczywiście reguluje pracę gruczołów łojowych, jest więc nieoceniony w pielęgnacji skóry łojotokowej, zwłaszcza podczas upałów. Aby zapewnić odpowiedni poziom nawilżenia, w formule znajdziemy także miód, masło shea i olej z ogórecznika lekarskiego. Jest to gotowy produkt, więc by zapobiec jego zaschnięciu w opakowaniu, a także w celu poprawienia konsystencji, producent użył emulgatorów, gumy ksantanowej i konserwantów. By zatuszować nieprzyjemną woń dzięgciu, zaperfumowano produkt.

Po otwarciu przeżyłam niemały szok, gdyż większość paskudnych, maziających się gotowców przybiera bardziej konsystencję kremu niż maseczki - z tą jest zupełnie inaczej. Maska ma bardzo gęstą, zbitą, zwartą konsystencję. Bardzo dobrze się rozprowadza, ale na lekko wilgotnej skórze - nakładanie na suchą skórę zawsze źle się kończy - zużywasz produktu więcej, a po drugie okład wyciąga szybciej wilgoć z naskórka. Przy masce Agafii trzeba koniecznie nałożyć coś 'pod', z moją cerą bardzo źle współpracuje i tragicznie ją odwadnia, nawet przy ciągłym zwilżaniu maski.

Zapach dzięgciu jest ostry i drażniący i mógłby skutecznie nawet pokaźne grono zrazić do wybitnie działającego kosmetyku, w masce Agafii jest niewyczuwalny, a sam kosmetyk pachnie .. mydłem, kremem nivea, czymś lekko ziołowym. Nie jest to zapach neutralny, mój nos niestety drażni, nie wspominając o retrospekcji jakiej doświadczam nakładając okład na twarz. To nie są dobre wspomnienia. Zużyłam dwa opakowania, by cokolwiek o niej powiedzieć, więc możecie sobie wyobrazić mój relaks podczas stosowania maski.

Przejdźmy zatem do działania. A raczej jego brak. Kompletnie nie odczuwam działania oczyszczającego tej maseczki. Ciężko jest mi powiedzieć, czy aby na pewno to robi, przyzwyczaiłam się do zupełnie innego efektu. Nie mylę efektu ściągnięcia z oczyszczeniem, ta maseczka definitywnie porów nie oczyszcza, a na pewno nie tak spektakularnie jak o tym pisano. Za to niestety moją skórę bardzo ściąga i odwadnia, mimo utrzymywania ciągłej wilgotności.

Ciężko było mi dostrzec jej faktyczne działanie, bo jest bardzo delikatne. Delikatnie zwęża pory, ale nie zauważyłam, by je dobrze oczyszczała. Nie zostawia takiego świetnego uczucia świeżości, lekkości skóry, po jej spłukaniu mam takie samo odczucie jak przed jej nałożeniem. bezpośrednio po zmyciu, skóra jest zdecydowanie bledsza, zaczerwienienia są fajnie złagodzone i przygaszone, koloryt jest bardzo subtelnie rozjaśniony. Niestety, ten efekt trwa bardzo krótko i nie zauważyłam, by działała długofalowo, czego oczekuję od intensywnej kuracji. Przy regularnym stosowaniu mój stan skóry uległ lekkiemu pogorszeniu, mimo że nie spowodowała u mnie zaskórników, to przez słabe oczyszczające właściwości musiałam koniecznie włączyć ponownie peeling enzymatyczny i arsenał półproduktów o działaniu antybakteryjnym, by utrzymać stan cery w normie. Przyspiesza gojenie wyprysków, ale zdecydowanie lepiej razi sobie z tym olejek z drzewa herbacianego.

Może moja opinia wynika z zupełnie innego wyobrażenia na temat masek. Dla mnie maska to okład, który jest intensywną kuracją i nie wymaga użycia innych kosmetyków. Tak też się dzieje po spirulinie, błotach termalnych i błocie z morza martwego - ale nie tutaj. Po zmyciu maseczki skóra wręcz błaga o nałożenie kosmetyku nawilżającego, czego nie odmawiam. Jeśli pominę ten krok, skóra jest sucha jak pieprz i wygląda tragicznie następnego dnia. Oczywiście całkiem przyjemnie matowi skórę, ale nie do końca o taki efekt mi chodziło.

Opakowanie jest świetne, bardzo poręczne, zmieści się wszędzie. Jest to fajna opcja dla osób podróżujących, na wyjazdy, szkoda tylko ze jej działanie w moim odczuciu jest tak mizerne. Produkt jest umieszczony w odkręcanej 100 ml tubie. Aby wydobyć gęstą pastę trzeba porządnie przyciskać opakowanie, natomiast nie ma problemu z wydobyciem produktu do końca - zawsze można przeciąć  miękki i cienki plastik nożyczkami i wygrzebać palcami ;) Jest bardzo wydajna, podczas nakładania zawsze mam wrażenie, że wycisnęłam chyba z połowę opakowania,a  potem okazuje się, że zużycie jest znikome.

Za kupnem maseczki przemawia oczywiście atrakcyjna cena. Uważam, że za taką pojemność 6 zł to śmiesznie mało.

Czy polecam? Mnie nie zachwyciła, jestem pewna, że bardziej wymagające osoby, które miały i mają styczność z algami i błotami termalnymi, nie będą zadowolone. Działanie oczyszczające jest w moim odczuciu słabe. Podejrzewam, ze dla początkujących i leniuszków, jest to fajna opcja i faktycznie za małym wydatkiem mamy produkt o przyzwoitym, w miarę naturalnym składzie. Natomiast nie oczekiwałabym fajerwerków i wybitnego działania, bo do takiego przyzwyczaiłam się tylko dzięki błotom z Mazideł ;)

Skład: Aqua, Dicaprylyl Ether, Butirospermum Parkii (Shea Butter), Organic Salvia Officinalis Leaf Extract , Mel, Rapa Salt, Pix Liquida Betula, Kaolin, Glyceryl Stearate, Organic Borago Officinalis Oil, Cetearyl Alcohol, Sorbitane Stearate, Sodium Cetearyl Sulfate, Xanthan Gum, Benzyl Alcohol, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Parfum, Citric Acid.





Pozdrawiam,
Ewa

Piękna, promienna cera | Olej z nasion pomidora

$
0
0
Soczyste, słodkie, rozpływające się w ustach - takie właśnie są pomidory skąpane w słońcu. Okres pomidorowy w moim ogródku był wyjątkowo urodzajny, pachnący i smakowity. Bogactwo witamin, mikroelementów i niezwykle cennego likopenu - to właśnie to, co skrywa się w mięsistym miąższu pomidora.

Dzisiejszą chwilę skradnie produkt niezwykle ciekawy,  olej z pestek tytułowego pomidora - niezwykle lekki, odżywczy, o świeżym zapachu kończącego się lata. To kolejny produkt,w  który warto zainwestować.

Gdy kupowałam olej z  nasion pomidora, był on nowością w sklepie zróbsobiekrem. Można powiedzieć, że kupiłam go w ciemno, ale przeczucie mnie nie zawiodło i olej jak najbardziej na mojej skórze się sprawdził. Jeśli jeszcze wahacie się nad zakupem - możecie brać w ciemno, moim zdaniem nie odstaje działaniem od olejów jagodowych,a  jest dobrą alternatywą, gdy potrzeba urozmaicenia :)



Olej z nasion pomidora zalicza się do olejów wysokolinolenowych - przez to jest lekki, szybko się wchłania, a także upłynnia łój i zapobiega tworzeniu się zaskórników, gdyż reguluje gospodarkę lipidową skóry. Zawiera on jednak więcej kwasów omega-9, dzięki temu mimo lekkości i wyśmienitej wchłanialności - jest bardziej odżywczy i zdecydowany w działaniu. Ma lepsze właściwości regenerujące i zmiękczające niż oleje z roślin jagodowych, ale nie jest też tak treściwy jak np. olej z  pestek śliwki. Nie wyczuwam w nim żadnej typowej tłustości, gdyż wchłania się błyskawicznie.

Jest on doskonałym źródłem antyutleniaczy, ma on silne właściwości ochronne. W teorii uelastycznia naczynia krwionośne i zapobiega ich pękaniu - niestety tego nie pomogę potwierdzić, gdyż mojej cery nie uspokajał zbyt dobrze, a także podczas tych dni, gdy zwijam się z bólu - na mojej skórze pojawiło się kilka rozszerzonych naczynek.

Zawiera on niezwykle cenny składnik -  likopen. Oczywiście zawartość likopenu wrasta wraz z przetworzeniem, zdecydowanie lepszym źródłem jest soczysty miąższ pomidora, poza tym zdecydowanie lepiej jest przyjmować likopen wewnętrznie aniżeli zewnętrznie, ale likopen zawarty w oleju nie tylko zapewnia działanie antyoksydacyjne i przeciwnowotorowe, ale usprawnia krążenie i dzięki temu skóra zyskuje zdrowy wygląd. Dodatkowo olej jest bogaty w lizynę, która silnie stymuluje zdolności regeneracyjne skóry.

Działanie oleju jak najbardziej mnie zadowala. Kwestią oczywistą jest to, że nie zastąpi innych kosmetyków, stosowany samodzielnie nie zdziała takich cudów jak w połączeniu ze składnikami o działaniu nawilżającym, ale można z niego wykrzesać naprawdę sporo.

Olej z  nasion pomidora jest bardzo lekki, ale dostrzegam pewne różnice pomiędzy nim, a bardzo lekkimi olejami z nasion owoców jagodowych. Mianowicie olej z pestek pomidora nie daje takiego silikonowego poślizgu, rozprowadza się bardzo dobrze, ale nie tak jak np. olej z pestek malin. Jest jednak odrobinę bardziej treściwy, choć i tak zaliczam go do olejów lekkich i świetnie wchłanialnych. Przez tę właściwość nie można użyć minimalnej ilości produktu, jeśli nie mamy gładkiej, nawilżonej cery - najlepiej sprawuje się wymieszany z kwasem hialuronowym, czy kompleksem silikonowym - wówczas rozprowadza się doskonale.

To, czego absolutnie nie mogę mu odmówić, to wchłanialność - wchłania się doskonale, w ogóle nie czuję go na twarzy. Jeśli Wasza skóra ma skłonności do odwadniania się (moja niestety latem staje się przesuszona), to ten olej jest naprawdę świetny. Nie powoduje zaskórników, żadnych kaszek i stanów zapalnych,a  przy tym świetnie się wchłania i w połączeniu z humektantami - doskonale nawilża, pozostawiając skórę gładką, miękką, delikatną i pachnącą. Właśnie, zapach tego oleju jest niezwykle przyjemny, pachnie późnym latem, jesiennym ogrodem, świeżo zerwanym pomidorem z wijących się pędów. Na skórze dobrze nawilżonej, lekko tłustej olej może być wyczuwalny przez chwilę, ale z pewnością nie będzie obciążał skóry i po krótkim czasie zostawi skórę miękką i wygładzoną.

Jest on zdecydowanie bardziej odżywczy niż dotychczas stosowane przeze mnie bardzo lekkie oleje. Skóra natychmiast po nałożeniu oleju staje się aksamitna w dotyku. Nie daje takiego efektu wygładzenia jak oleje z roślin jagodowych, ale rekompensuje to swoim działaniem. Cera po jego użyciu zyskuje zdrowy koloryt, jest wygładzona i odżywiona. Cudów sam nie zdziała, ale jego działanie tak mi się spodobało, że od pewnego czasu używam go nawet w serach antyoksydacyjnych i jako kompres nawilżająco-wygładzający pod błota termalne. Świetnie sprawdza się w tej roli - kosmetyki wychodzą bardzo delikatne, a przy tym lepiej odżywiają i nawilżają moją cerę.

Ciężko jest wychwycić inne właściwości oleju, zwłaszcza gdy nie stosuje się go oddzielnie (bo tego nigdy nie robię), ale zważywszy na stały schemat pielęgnacji - zauważyłam, że moja cera zdecydowanie zyskała, gdy włączyłam ten olej do pielęgnacji. Jest bardziej nawilżona, gładka, niesamowicie wygładzona i odżywiona. Ciężko jest mi powiedzieć o efekcie antyoksydacyjnym, ale moja cera ma promienny, zdrowy wygląd i nie potrzebuję użycia kosmetyków rozświetlających - myślę, że to przemawia jak najbardziej za tym faktem.

Olej stosowałam także jako skoncentrowany kompres (z dodatkiem aloesu i ekstraktu antyhistaminowego, notabene, naprawdę fajny półprodukt) po nieudanej masce dzięgciowej Agafii i chyba tylko ta mieszanka sprawiała, że mogłam o poranku cokolwiek nałożyć na twarz, - inaczej obudziłabym się ze suchą skorupą. Znacznie przyspieszał gojenie, ale efektu złagodzenia i wyciszenia nie zauważyłam . Moim zdaniem działa bardziej odżywiająco i rewitalizująco na skórę, aniżeli przeciwzapalnie. Tym samym jest świetny podczas letnich wojaży, jak i podczas silnych kuracji dermatologicznych - myślę, że włączę go na stałe do pielęgnacji podczas kuracji Atredermem.

Olej z nasion pomidora to olej godny zakupu, a z pewnością na zbliżającą się pogodę - jesienna słota i wiatr nie służą nawilżeniu skóry. Pomoże także zregenerować uszkodzoną, zniszczoną cerę jako dodatek do pielęgnacji. Muszę jednak wspomnieć, iż nie jest tak odżywczy jak olej z  pestek śliwki, z kiełków pszenicy, czy avocado, jest pomiędzy olejem z  pestek malin, a olejem z pestek śliwki.

Koszt oleju to 10 zł za 15 ml. Cena jak najbardziej jest atrakcyjna, gdyż jest bardzo wydajny. Polecam szczególnie osobom z  cerą problematyczną, ale także mieszaną, zwłaszcza gdy macie tendencję do odwadniania, a pojawia się problem z wyborem kosmetyku, który świetnie odżywi, ale nie obciąży skóry. Swój olej kupiłam na stronie zróbsobiekrem.pl 



Pozdrawiam, 
Ewa

Peelingi azelainowe na PEG-400| Efekty po ponad trzech miesiącach stosowania

$
0
0

O peelingach azelainowych na PEG-u i o tym, jak jestem zadowolona z ich  działania czytaliście nieraz na moim blogu. Moje niesamowicie entuzjastyczne podejście do peelingów, ich prostota wykonania i efekty były dla mnie prawdziwą przyjemnością. Taką, iż zupełnie zapomniałam napisać Wam o efektach i z poślizgiem włączyłam Atrederm do pielęgnacji. Musicie mi uwierzyć, że cera po stosowaniu peelingów była idealnie czysta, a pojedyncze wypryski widoczne na zdjęciach i niewielkie łuszczące się skórki, to wynik działania tretinoiny. Zdjęcia nie są prześwietlone, obrazują aktualny stan mojej skóry - nie wiem co wy o tym myślicie, ale nie spodziewałam się, że jest aż tak dobrze. Biorę pod uwagę także fakt, iż w czasie tych ostatnich 3 miesięcy zdążyłam zakupić ostrzejszy obiektyw i w porównaniu do wcześniejszych zdjęć cera i tak wygląda lepiej.

Zadaniem peelingów było podtrzymanie efektów stosowania Atredermu. Moja cera była wówczas w całkiem przyzwoitym stanie (zapominając o przebarwieniach), ale przynajmniej pozbyłam się wszystkich zaskórników. Nawet na nosie. Opracowany plan pielęgnacji bardzo mi odpowiadał, więc naprawdę zmiany były jedynie bardzo subtelne i z racji, iż prowadzę bloga urodowego - pozwoliłam sobie na przetestowanie kilku nowości. Zmiany, które pojawiały się na mojej skórze, to wynik jedynie negatywnego wpływu pewnych kosmetyków na moją skórę i działania hormonów. Mogę jednak śmiało stwierdzić, iż przez większość czasu cieszyłam się ładną, czystą cerą. Tak jest i teraz - mimo pojedynczych wyprysków po włączeniu tretinoiny, moje pory są doskonale oczyszczone i nie mam żadnych problemów z zaskórnikami i podskórnymi kaszkami, co było częste po upalnych miesiącach.
Moja cera latem niestety bardzo się odwadnia. Wiem, że u wielu z Was jest właśnie odwrotnie - skóra staje się bardziej tłusta. Niestety, w moim przypadku jest zupełnie na odwrót i zawsze mam problem z pielęgnacją - włączenie odpowiedniej dawki nawilżenia, ale takiej, by nie obciążyć skóry i nie zatykać porów. Nie jest to łatwe zadanie, ale powracając myślą do upalnego lata - minimalistyczny zestaw jak najbardziej się u mnie sprawdził. A ogromną rolę w aktualnym stanie mojej cery odegrały peelingi azelainowe. To coś, co naprawdę mogę polecić osobom z cerą problematyczną w tak niesprzyjających warunkach jakimi są bardzo wysokie temperatury i suche powietrze.

Przejdę więc do sedna. Peelingi azelainowe są bardzo łatwe w wykonaniu, choć miałam problemy z samym surowcem, który notabene nie sprawdza się zupełnie w tworzeniu toników, czy serum, ale jest świetny w formie peelingów. wymaga on także odpowiedniego rozpuszczalnika - najbardziej przypadł mi do gustu PEG-400, który nie odwadnia mojej skóry, a przy tym ładnie nawilża. Nie sprawdzał się na mojej niegdyś tłustej cerze - powodował okropnie bolące podskórne zmiany, natomiast gdy moja cera doszła do siebie, i pod względem  wydzielania sebum jest zupełnie normalna - sprawdza się na dobrą piątkę. Polecam ten rozpuszczalnik osobom, które mają bardzo wrażliwą skórę, większość kwasów Was podrażnia, powoduje zaczerwienienie i pieczenie. PEG także niweluje efekt łuszczenia - o ile chłodniejszą porą jest to u mnie efekt pożądany (tylko w taki sposób ruszę moje przebarwienia), o tyle latem właśnie do tego dążyłam, by nie uszkadzać widocznie skóry, a także nie pogłębiać odwodnienia.

Peelingi jak najbardziej podtrzymały efekty kuracji tretinoiną, a moim zdaniem zrobiły nawet więcej. Stosowałam je przez ponad 3 miesiące, dwa razy w tygodniu. Po każdym takim zabiegu skóra była ładnie rozjaśniona, napięta i nie odczuwałam absolutnie efektu ściągnięcia i przesuszenia. Bezpośrednio po spłukaniu skóra jest delikatnie zaczerwieniona i można odczuć mrowienie, ale znika ono wraz ze zmyciem kwasu z powierzchni skóry. Kwas azelainowy nie wymaga neutralizacji, wystarczy go spłukać wodą.

Taka forma zdecydowanie bardziej mi odpowiada niż kwas azelainowy w formie maści. Pomijając kwestie ekonomiczne (30g opakowanie starczy Wam na stosowanie przez pół roku, i kosztuje tyle, ile jedna tubka maści Acne derm), jest po prostu skuteczniejszy. Nawet codzienne stosowanie maści nie przyniosło u mnie takich efektów, a po drugie skład maści nie służył mojej skórze - nie powodował stanów zapalnych, ale nie miałam nigdy tak czystych porów.  Za peelingami przemawia także fakt, iż nie odwadniają skóry, i wystarczą tylko 2 zabiegi w tygodniu, a są zdecydowanie bardziej skuteczniejsze niż stosowana maść codziennie.

Peelingi są zdecydowanie łagodniejsze od maści. Po nałożeniu maści często odczuwałam pieczenie i swędzenie, a także kilkukrotnie zaobserwowałam suche skórki i nieprzyjemne napięcie. Przy stosowaniu kwasu w takiej formie skutki uboczne są praktycznie zminimalizowane do zera i odczuwam je jedynie w momencie spłukiwania kwasu, a i tak są łagodniejsze aniżeli maść. Dla mnie taka forma kwasu wygrywa pod każdym względem - jest taniej, skuteczniej, a przy tym nie odczuwacie żadnych nieprzyjemności ze stosowania kwasów.  Gorąco zachęcam Was do przerzucenia się z drogich, tłustych maści, na lekką formę peelingu.


Wypryski w czasie kuracji pojawiały się niezwykle rzadko, mimo kilku nietrafnych zakupów kosmetycznych- nie mam żadnych zaskórników, a przez 12 tygodni prawdopodobnie już by się pojawiły na skórze. Nie mam problemu z przetłuszczaniem skóry, więc w tym aspekcie się nie wypowiem, myślę, że w przypadku bardzo tłustej cery, warto ukręcić taki roztwór na glikolach, z dodatkiem kwasu askorbinowego, który ładnie rozjaśni cerę i zakwasi roztwór. Peelingi azelainowe nie mają niskiego pH, jest ono w zasadzie neutralne, dlatego są tak łagodne dla skóry.

Po kuracji skóra zdecydowanie zrobiła się jaśniejsza, a przebarwienia z którymi walczę delikatnie przybladły. To i tak sukces - bardzo trudno jest mi pozbyć się przebarwień i jedynie silnie złuszczające kuracje przynoszą jakiekolwiek efekty. Można więc powiedzieć, że pod tym względem jestem zadowolona, zwłaszcza iż czas stosowania kwasu trafił w okres letni, nie zaprzestałam także stosowania kwasu w upalne dni. Nie zaostrza on zmian zapalnych, na dłuższą metę bardzo uspokaja skórę i naczynka. Podczas stosowania retinoidów nagle przywitałam swój rumień pod kością policzkową, więc nie mam wątpliwości co do łagodzącego działania kwasu azelainowego.

Kwas azelainowy w formie peelingów sprostał moim wymaganiom - mimo że nie oczekiwałam zbyt wiele (a jednak wiele), to zdał egzamin i z pewnością powrócę do niego po zakończeniu kuracji tretinoiną. Cieszę się, że mogę zacząć kurację z dobrym stanem skóry, liczę, że w końcu pozbędę się okropnych przebarwień na policzkach, w okolicach bruzd nosowych i brodzie.

Myślę, że dla tych, którzy wahają się jeszcze jaki kwas wybrać (bo teraz mamy świetną porę na rozpoczęcie kuracji), a chcecie coś delikatnego, a przynoszącego efekty - kwas azelainowy może przynieść świetne efekty. Aby kuracja była bardziej efektywna, polecam skojarzyć go z  tonikiem z  glukonolaktonem. Jestem pewna, że będziecie zadowoleni z efektów,a  przy tym nie odczujecie jakoś szczególnie negatywnego działania kwasów.

Stosowaliście kwas azelainowy w takiej formie, a może macie już swoich ulubieńców? Jestem ciekawa Waszych komentarzy. 


Pozdrawiam,
Ewa

Podkłady mineralne | Formuły kosmetyków mineralnych - formuły dostępne na rynku, jak wybrać tą odpowiednią, jak prawidłowo przetestować podkład mineralny

$
0
0
Kosmetyki mineralne zdobywają szturmem serca wielu z Was - cieszę się, iż seria mineralna cieszy się takim powodzeniem i z takim entuzjazmem podchodzicie do mineralnego, bezpiecznego makijażu.

W ostatnich wpisach z serii zdążyłam wprowadzić Was w kolorowy świat minerałów, wyraziłam swoją opinię na temat bezpieczeństwa stosowania minerałów bezpośrednio na skórę,a  także przybliżyłam Wam ofertę najpopularniejszych firm oferujących tytułowe kosmetyki. Dzisiaj, staję przed niezwykle trudnym zadaniem, mianowicie postaram się opisać Wam formuły z jakimi możecie się spotkać, zasadnicze różnice między nimi, a także jak wybrać tę odpowiednią i jak należy podejść do przetestowania produktu mineralnego.

Dostępne formuły
Na rynku jest wiele formuł kosmetyków mineralnych, mimo że zdecydowana większość z nich bazuje jedynie na czterech składnikach - różna proporcjonalność składników zmienia zupełnie walory użytkowe kosmetyków mineralnych. Stąd mamy kosmetyki bardziej sypkie, pudrowe, czy bardziej śliskie i kremowe w dotyku, doskonale rozprowadzające się, z mniejszym, bądź lepszym stopniem krycia, z rozświetlającym, czy typowym satynowym wykończeniem.

Tak jak w przypadku kosmetyków tradycyjnych, najlepszą formą jest zawsze testowanie produktu na własnej skórze. Nie ma czegoś takiego jak wybór kosmetyku mający tak długi kontakt ze skórą i sebum przez internet, z drugiej strony nie warto zrażać się do produktów mineralnych - mają szansę tak samo się nie sprawdzić jak tradycyjna kolorówka.

W zależności od upodobań i oczekiwań na rynku mamy kilka formuł, które w zasadzie można podzielić ze względu na rodzaj krycia i zdefiniować pod względem konsystencji - słabo kryjące, średnio kryjące i kryjące. Oczywiście każda formuła może inne wykończenie - satynowe, matowe, czy rozświetlające. Nie bez znaczenia jest także konsystencja produktu - mimo że są to kosmetyki sypkie, mogą one mieć lepszą przyczepność do skóry, bądź gorszą, będą bardziej miałkie i delikatne, lub suche, lepiej rozprowadzające się, tępe i pyliste. Wszystko zależy od proporcji składników, ich jakości, powlekania, czy substancji dodatkowych. Ogromny wpływ ma także rozdrobnienie minerałów - im lepsze, tym produkty lepiej się rozprowadzają i niestety, mogą bardziej osiadać w porach.

Właściwości podkładu można bardzo łatwy sposób poznać po roztarciu na dłoni. Minerały zawsze dzielę na dwie, a w zasadzie na trzy grupy - bardziej suche, tępe i pyliste, zwarte i lekko mokre w dotyku oraz te gdzieś po środku. Każda grupa ma swoje plusy i minusy, zauważyłam jednak pewną właściwość między tymi produktami i aktualnie nie mam  żadnych problemów z doborem podkładu mineralnego.

Podkłady bardziej mokre, dobrze zwarte, zapewniające mocniejsze krycie nie sprawdzają się na bardzo tłustej skórze, tym samym podczas bardziej ciepłych dni. Mają zdecydowanie większą szansę się zwarzyć, tworząc smugi i podkreślając pory w bardzo niekorzystny sposób. To taki typ podkładu, który nie lubi kontaktu z  ludzkim sebum,  dlatego jest pewna marka oferująca kosmetyki mineralne, która wymaga mocnego przypudrowania, bo inaczej kończę z ciastem na twarzy. Nie mam z nimi problemu podczas chłodniejszych miesięcy, mój zachwyt nad minerałami AM nieco ostygł po tym, gdy zobaczyłam swoją cerę w tym podkładzie w lipcu. Oczywiście to jest moja subiektywna opinia, wiem, że u wielu Was się sprawdzają, ale niestety po długiej przygodzie ze smutkiem stwierdzam, że lekkie to one na pewno nie są. Myślę, że takie formuły są najlepsze dla skóry, która nie ma większych problemów z nadprodukcją sebum, chyba, że mocno zmatowicie skórę przed nałożeniem podkładu - co niestety będzie rozwiązaniem tylko na chwilę.

Zdecydowanie lepiej sprawdzają się u mnie podkłady bardziej suche. Są bardziej trwałe, nie wchodzą w pory i nie tworzą efektu maski. Mimo pewnych minusów podkładu LL, jako jeden z  niewielu na mojej skórze nigdy się nie zwarzył. Podobnie jest z Ecolore. Mimo ze nie jestem fanką pudrowości i pylistości tych podkładów, to obserwując swoją przygodę z kosmetykami mineralnymi, formuły bardziej suche, jak najlżejsze, nie obciążające skóry są najodpowiedniejsze dla cery, która ma tendencję do przetłuszczania i powstawania zaskórników.

Są także produkty gdzieś pomiędzy, mają lekką konsystencje, ale jednak można w nich wyczuć pewną kremowość i zdecydowanie lepiej się rozprowadzają. Mogą osiadać w porach, ale znajdą największą rzeszę fanek. W tej grupie umieściłabym podkład Pixie Cosmetics i nadwyrężając - formułę matującą Annabelle Minerals, choć w porównaniu z formułą Pixie i tak jest ciężka. Ze względu na formułę średnio kryjącą mogą także się warzyć w kontakcie z sebum.

Najgorszym błędem i nagminnie popełnianym jest wybieranie formuły pod względem wykończenia. Podkład zawsze dobieramy pod względem konsystencji i krycia jakie nas satysfakcjonuje, które odpowiada skórze, nigdy pod względem tego, czy chcemy matu, czy może rozświetlenia. Podkład musi współpracować ze skórą, z naszym sebum - nic z podkładu matującego i obiecanego matu, jeśli momentalnie się warzy i osiada w porach. Za wykończenie odpowiadają pudry wykończeniowe, a stworzenie formuły rozświetlającej jest banalnie proste (wystarczy podkład wzbogacić miką intereferencyjną). Nie musicie więc ryzykować z krycia, by cieszyć się rozświetlającym wykończeniem i na odwrót.

Należy bezwzględnie unikać także formuł  zbyt ciężkich dla skóry. Taki podkład nigdy nie będzie wyglądał dobrze na skórze. Często mając wiele do ukrycia sięgamy po kosmetyki mocno kryjące, a często najlepszym rozwiązaniem jest kosmetyk o słabszym pigmencie  z punktowo nałożonym korektorem,

Im formuła jest bardziej kryjąca, tym zawiera więcej dwutlenku tytanu i tlenków barwiących, które budują krycie. Nie jest to lekka formuła i im więcej pigmentu - tym bardziej należy być ostrożnym, podkład należy aplikować szczodrze i absolutnie nie przesadzać z ilością. Nie jest prawdą, iż kosmetyki mineralne są w pełni bezpieczne dla osób z tendencją do trądziku i nie tworzą maski - skład kosmetyków sam w sobie nie jest komedogenny, ale zbyt ciężka formuła może obciążać skórę i tym samym odcinać dostęp do tlenu. Mogą tak samo zapchać jak tradycyjne kosmetyki, mimo że prawdopodobieństwo jest mniejsze niż przy używaniu płynnej kolorówki. Najrozsądniejszym wyborem jest formuła średnio-kryjąca, która daje satysfakcjonujący efekt i nie obciąża nadmiernie skóry, nawet gdy jest dużo do ukrycia.

Niemały problem mają osoby z cerą suchą. Minerały nie nawilżają i jest to fakt. Najbardziej rozsądnym wyborem jest podkład bez tlenku cynku, najlepiej z powlekanymi silikonem dwutlenkiem tytanu. Macalnie można postawić na formułę lekko mokrą, która bardzie lepiej przyczepna do skóry i bez obaw - przy cerze suchej nie spłynie z sebum.

Producenci jednak zazwyczaj oferują nam produkty matujące, kryjące i rozświetlające. Głównie ze względu na nasze przyzwyczajenia z drogerii, jednak szczerze polecam z korzystania mojego podziału na krycie i konsystencję produktu. Wcale nie ułatwiają nam zadania dając taki podział.. Największym kryciem odznaczają się formuły kryjące, najsłabszym - rozświetlające.

Jak przetestować produkt mineralny 
Z pewnością nie wystarczy w tym celu 1ml próbka, jaką oferuje większość producentów. Zabrzmi to jak marazm, ale producenci kosmetyków mineralnych popełniają ogromny błąd oferując tak małe pojemności. Dobór kosmetyku mineralnego nie ogranicza się jedynie do wyboru odpowiedniego odcienia, na co pozwalają niestety nieszczodre próbki. Moim zdaniem najlepszą pod tym względem politykę wyznaje Annabelle Minerals, cena i ilośc próbki to dokładnie 1/4 pełnowymiarowego produktu. Taka ilość spokojnie wystarczy Wam na nawet miesięczne testy i pozwoli poznać produkt dokładnie, jak zachowuje się nałożony w różnoraki sposób. Mam nadzieję, że coś się w tej kwestii zmieni, bo niestety po wielu zakupionych próbkach (długo przed powstaniem serii mineralnej) stwierdzam, że nie jest możliwe dobranie odpowiedniego podkładu dzięki próbce, która starczy na jego użycie.. a czasami nawet nie.

Prawidłowe przetestowanie produktu nie ogranicza się do nałożenia go na twarz. Produkty mineralne mogą nie współgrać przykładowo z kosmetykami, których aktualnie używacie, czy formuła wymaga innej metody aplikacji. Mogę szczerze Wam powiedzieć, iż podkłady mineralne poznaje dopiero po około 4-6 tygodniach codziennego stosowania, nigdy nie mogłabym w tej dziedzinie ulec 'pierwszemu wrażeniu'. Jak więc prawidłowo przetestować podkład mineralny?

Moje testy trwają długo, natomiast gdybym miała ten krąg zawężać, myślę, że wystarczy tydzień. Wykluczając oczywiście wpływ temperatury i wilgotności powietrza (ja muszę także wziąć pod uwagę ciągłą transformacje mojej cery)- są podkłady, które lepiej wyglądają, gdy mamy suche powietrze, inne gdy jest bardziej wilgotne. Test zawsze zaczynam od nałożenia produktu na dłoń. Podkład nałożony w sporej ilości delikatnie rozcieram za pomocą opuszków, jak i pędzlem. Ten test pozwala mi sprawdzić jak podkład zachowuje i rozprowadza się pod wpływem ciepła, a także jakie posiada wykończenie, stopień krycia, konsystencję i w jaki sposób będzie najlepiej się rozprowadzał.

Testy na skórze twarzy zawsze odbywają się na skórze bez żadnych kosmetyków pielęgnacyjnych, z kilku oczywistych względów - nie da się przetestować produktu mineralnego, jeśli nie wiecie jak współpracuje on z Waszą skórą. Wygląda to trochę śmiesznie, ale jedną stronę twarzy zostawiam czystą, pozwalając na kontakt z sebum mojej skóry,a  także przypudrowaną - tworząc swoistą izolację przed ludzkim tłuszczem. Zawsze zaczynam od nałożenia produktu metodą na sucho, by sprawdzić jak podkład sam w sobie zachowuje się na skórze. Po kilku godzinach noszenia makijażu jestem w stanie ocenić, czy formuła jest dla mnie odpowiednia, oraz co muszę zrobić, by produkt wyglądał jak najlepiej.

Nakładanie kosmetyków mineralnych za pomocą wilgotnego pędzla, oraz na sucho - a następnie nasyceniu minerałów wodą pozwala na sprawdzenie trwałości minerałów, a także jak zachowują się w bardziej wilgotnych warunkach, i czy nie będą osiadać nam w porach przy kontakcie z wilgocią, nawilżeniem, o którą nie trudno podczas jesieni. 

Dzięki wstępnym testom mam już pewien obraz jak produkty będą zachowywać się na mojej skórze, wiem jaką mają przyczepność, krycie, właściwości, czy wyglądają lepiej nałożone jedną warstwą, czy kilkoma. Gdy wiem, jak sytuacja ogólnie się przedstawia zaczynam włączać codziennie stosowane przeze mnie kosmetyki - czyli kremy z  filtrem i serum antyoksydacyjne. Próbuję z konsystencjami zastygającymi (emulsja do opalania Lirene do skóry wrażliwej SPF 50+) i bardziej odżywczymi, lepkimi (La Roche-Posay, anthelios Ultra lekki SPF 50+), co pozwala mi na sprawdzenie z czym podkład mineralny współpracuje najlepiej, oraz co przedłuża jego trwałość.

Ogromną rolę ma także użycie odpowiednich pędzli. W zasadzie metoda aplikacji minerałów jest tak samo ważna jak sam podkład mineralny, niejednokrotnie podkład zaskoczył mnie, gdy użyłam innego narzędzia. Jest jednak jednym z najłatwiejszych testów i uwierzcie mi, że po wstępnym sprawdzeniu już będziecie wiedzieć jaki kształt pędzla sprawdzi się najlepiej. Już niebawem poświecę temu oddzielny wpis.

Nigdy nie skreślajcie kosmetyków mineralnych po jednej próbie, nie daj Boże na kosmetykach pielęgnacyjnych. Często minerały nie współpracują ze stosowanym przez Was kremem, wymagają odpowiedniej bazy i przygotowania skóry. 

Jak stwierdzić, czy podkład mineralny jest odpowiedni dla Twojej skóry 

Wygląda bardzo naturalnie na skórze, absolutnie nie powinien osiadać w porach, warzyć się i dawać efektu niezdrowej, brudnej skóry. Prawidłowo dobrany podkład nie powinien odcinać się od skóry - pod względem nie tylko koloru, ale faktury i wykończenia. Nie powinien być ani zbyt mokry i osiadający w porach,a  także zbyt suchy i pudrowy, dając pylisty efekt. Powinien on pasować do  naszej skóry, a nie do kremu. Jak podkład momentalnie się warzy po nałożeniu - nie ma zmiłuj, ta formuła jest dla Ciebie zdecydowanie za ciężka.

Muszę jednak powtórzyć się - żaden podkład nie będzie dobrze wyglądał na zaniedbanej skórze. Makijaż nie może wyprzeć pielęgnacji, mimo że minerały mają pozytywny wpływ na skórę ( a z pewnością są bardziej neutralne od tradycyjnej kolorówki, w której jest chyba wszystko) nie zastępują codziennej toaletki. Wiem jednak, ze moi czytelnicy nie mają z tym problemu :D





Jesienna chandra jakoś wyjątkowo mi służy. Mam tyle pomysłów:) Może chcecie przeczytać o czymś, czego jeszcze nie ma u mnie na blogu, a bardzo interesuje Was ten temat? Cały czas zapisuję Wasze pomysły i już kilka z nich niebawem ujrzy światło dzienne :) Może ostatnio włączyliście do pielęgnacji kosmetyk godny polecenia? Czekam na Wasze komentarze! 


Pozdrawiam,
Ewa

Ultra lekki fluid od LRP | La Roche Posay, Anthelios XL Ultra-leger Fluide SPF 50+ PPD 42 [Ultra-light Fluid]

$
0
0

Ochrona przeciwsłoneczna jest dla mnie jedną z podstaw pielęgnacji, nie wyobrażam sobie wyjścia na zewnątrz bez kremu z filtrem. Choć staram się wcielać w życie dni bez żadnych kosmetyków (weekendy) jest mi ciężko. Czynność, jaką jest nakładanie kremu z filtrem stało się już moją codzienną, poranną rutyną. Zwłaszcza, że mogę robić to bez lusterka. Z zamkniętymi oczami. Z kremem ultra lekkim od La Roche-Posay.

Wiem, że czekaliście na tę recenzję. Wiem także, że zapotrzebowanie na kremy z filtrem rośnie, więc koncerny farmaceutyczne stają na rzęsach, by produkty były jak najbardziej lekkie, odpowiednie dla skóry problematycznej, współgrające z makijażem, nie zostawiające błysku. Patrząc wstecz, na biedę pod kątem ochrony UV mamy dziś ogromny wybór. . a ja mam co testować. Ale.. wiedziecie co. Ja już skończyłam swoje poszukiwania.

Nie będzie to hymn pochwalny. Nie będę Was oszukiwać - nie jest to kosmetyk bez wad. Jest jednak w nim coś, co sprawia, że ciągle powracam i powracam, jesienią, zimą, wiosną i latem. Nie jest to też bezkompromisowa miłość, są między nami zgrzyty, złość, rozczarowania. Czy warto kupić ultra lekki fluid La Roche-Posay ? Zdecydowanie tak, ale zanim kliknięcie opakowanie, czy polecicie do apteki - przeczytajcie uważnie moją recenzję. Aby jednak rozbudzić Waszą nagłą chęć posiadania lekkiego fluidu LRP możecie zobaczyć jak fenomenalnie wygląda na skórze.


Dzisiaj postaram się jak najbardziej opisać Wam jak wygląda praca z tym kremem, choć zdjęcie powyżej obrazuje mój mały zachwyt nad produktem La Roche-Posay. Zacznę od konsystencji. Jest ona rzadka, delikatnie lepka, o ciepłym zabarwieniu (osoby o chłodnej karnacji, zwłaszcza bladej muszą uważać - może on delikatnie ocieplać cerę) . Czuć w  niej coś oleistego, nie jest sucha, ani wodna, tak jak lekki fluid od Biodermy. Nie jest to jednak minusem - w takim kosmetyku to ogromna zaleta - wodny, leciutki fluid Biodermy osadzał się na skórze, nie był dobrze przyczepny, szybko spływał, zostawiał nieestetyczne zacieki i po prostu nie wyglądał wyjściowo. Nie było także mowy o nałożeniu makijażu. Wolę więc bardziej lepkie LRP. I teraz może was zszokuję, ale ten krem bardzo przypomina mi kremy Ziaja - to taka ulepszona wersja, lżejsza, nie żółcieje na skórze (choć ją ociepla), bardziej rzadka, lepiej rozprowadzająca się, z wyższym stopniem ochrony. I bardziej odporna na pot i wodę, choć w ekstremalnych warunkach czasami spływa (ale chociaż równo, nie tworzy białych zacieków). Zdarza się to jednak przy niespotykanie wysokich temperaturach, nie warzy się tak szybko jak Ziaja. Zdecydowanie lepiej przylega do skóry, wspomniana lepkość to ogromny atut, gdyż filtr dzięki temu faktycznie trzyma się skóry,a  ochrona jest wyższa.
Ciekawa jest specyfika tego kremu. Bezpośrednio nałożony na skórę daje tłusty, mokry, oleisty błysk, wygląda jak najlepszy rozświetlacz jaki mogłabym sobie wymarzyć. Konsystencja jest mokra przez około 20 minut, następnie krem wtapia się w skórę. Niecałkowicie. Ale nie jest to jego wada, mimo że to formuła zastygająca, daje on naturalny, nienachalny połysk.. i w zasadzie nie odczuwam potrzeby matowienia tego kremu. Ogromną zaletą lekkiego fluidu jest to, że po prostu nie da rady nałożyć go w nie przepisowej ilości. Jeśli próbujemy nałożyć go mniej - słabo się rozprowadza, dopiero przy odpowiedniej ilości rozprowadza się jak delikatne masełko. Można to nawet robić z zamkniętymi oczami - dozuję odpowiednią ilość na dłoń i rozprowadzam  na wybranych partiach twarzy. Formuła jest zastygająca, ale potrzebuje czasu, więc nie ma problemu z dokładaniem kolejnych warstw w tym czasie (np. z Pharmacerisem trzeba robotę załatwić szybko i precyzyjnie) , tym samym nie roluje się i nie warzy. Wymaga jednak zmycia, przy kolejnej aplikacji. Ale tak jest z każdym kremem z filtrem.


Jest jednak jeszcze jedna, spora różnica między przystępną cenową Ziają, a LRP - dwie półki wyżej. Filtr LRP jest bardzo ciężko zmyć. Bardzo. Kosmetyki aktualnie są tak trudne do zmycia, że usunięcie ich żelem nie daje rady, ale w tym przypadku mamy styczność z jakimś szczególnie opornym zawodnikiem. Nie można go absolutnie ruszyć płynem micelarnym - krem z filtrem nakładam dwa razy w ciągu dnia i ta druga aplikacja zawsze jest warstwą na warstwie. Mimo że przecieram twarz płatkiem kosmetycznym nasączonym płynem do demakijażu - ten produkt nadal jest na skórze, głęboko w porach. Daje specyficzny połysk. Nawet mój wieloetapowy demakijaż, składający się z olejku myjącego, mydła i płynu micelarnego momentami nie dawał uczucia świeżości i musiałam myć skórę ponownie mydłem.Trwałość jest zdumiewająca. Przypudrowany jest doskonałą bazą pod makijaż, w zasadzie najlepszą jaką miałam (wybitnie trwała formuła, dodatkowo optycznie wygładza skórę) . Jeśli już chcecie go mieć - głęboki demakijaż musi się stać Waszą codziennością, krem bardzo szybko może pogorszyć stan skóry, jeśli nie przyłożycie do tego należytej uwagi. Doświadczyłam tego na sobie, dlatego stawiam na jeszcze bardziej głębsze oczyszczanie każdego dnia. Jeśli chcecie poczytać jak wykonuję taki demakijaż, i jakich produktów w tym celu używam - dajcie znać ;)

Krem nie bieli, nie zostawia żadnego pudrowego wykończenia i nie zmienia kolorytu skóry. Nie jest on jednak transparentny, a ma delikatne żółte zabarwienie - nie żółcieje na skórze jak Ziaja, ale może ocieplać blade, chłodne twarze. Generalnie smug nie zostawia, ale ważne jest, aby nałożyć go równomiernie. Czasami nałożę go zbyt dużo przy żuchwie i brzydko się odcina. Najodpowiedniejszym sposobem jest trzymanie się przepisowej ilości, zazwyczaj ciężko jest nałożyć tyle kremu na skórę - z tym jest odwrotnie. Mam wrażenie, że i tak nakładam go trochę więcej.

Nie wysypuje mnie po nim i nie robi nic złego z moją skórą, pod jednym warunkiem- jeśli jest dobrze usunięty z powierzchni skóry. Przetestowałam go chyba w Wszystkich warunkach -od neutralnej, ciepłej pogody, aż po upały i deszcze. Nawet gdy moja cera miała gorszy okres sprawdzał się dobrze. Dla mnie to hit tego roku łącznie z emulsją do opalania Lirene i błotem termalnym z siarką.

Jest jednak jeszcze jedna różnica o której muszę wspomnieć. Jest on zdecydowanie lżejszy od kremu Ziaja, nie czuć go na twarzy i można zapomnieć, że na skórze macie krem z  filtrem, mimo że to formuła wodoodporna.Kropelki wody spływają po tym produkcie, jest tak samo bezwzględny dla potu. Taka formuła mimo tego, że na mojej skórze komedogenna nie jest - przez trwałe odcinanie tlenu i brak cyrkulacji powietrza może spowodować wypryski. Po nałożeniu i zastygnięciu jest nie do ruszenia - stąd dla mnie to jedna z najlepszych baz pod makijaż jaką miałam.

Krem zawiera sporą ilość alkoholu, jednak w takim produkcie, o takiej konsystencji - nie przejmuję się jego dodatkiem. Alkohol odparowuje wraz z nałożeniem kremu z  filtrem, zdecydowanie bardziej wolę alkohol jako rozpuszczalnik niż ciężki, tłusty silikon. Ze względu na specyfikę produktu lekki fluid nie podrażnia mojej skóry, ani nie powoduje żadnych zaczerwienień - zdarzyło się to jedynie raz na bardzo podrażnionej skórze (Atrederm 4 dni pod rząd) , co nie jest niczym zaskakującym. wszystko, co nałożyłabym na taką skórę wywołałoby podrażnienie, a zwłaszcza filtry chemiczne.Zapach alkoholu jest wyczuwalny tylko przy bezpośrednim nałożeniu na skórę, potem momentalnie odparowuje. Kiedyś miałam tendencję do ubliżania temu składnikowi, ale aktualnie coraz bardziej doceniam jego dodatek w pewnych produktach i jest zdecydowanie mniejszym złem niż składniki okluzyjne.

INCI: Aqua / Water, Diisopropyl Sebacate, Alcohol Denat., Glycerin, Dimethicone, Isohexadecane, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Octocrylene, Silica, Drometrizole Trisiloxane, Isononyl Isononanoate, Zea Mays Starch / Corn Starch, C12-15 Alkyl Benzoate, Styrene/Acrylates Copolymer, Ethylhexyl Triazone, Peg-30 Dipolyhydroxystearate, Bis-Ethylhexyloxyphenol Methoxyphenyl Triazine, Isododecane, Phenoxyethanol, Isopropyl Lauroyl Sarcosinate, Terephthalylidene Dicamphor Sulfonic Acid, Silica Silylate, Lauryl PEG/PPG-18/18 Methicone, PEG-8 Laurate, Caprylyl Glycol, Triethanolamine, Disteardimonium Hectorite, Tocopherol, Disodium EDTA, Dodecene, Propylene Carbonate, Poloxamer 407, Zinc Gluconate, Perlite (04.2014. - FIL Code: C162700/2)

Na uwagę zasługuje także opakowanie. Przy tak lekkiej konsystencji nie ma lepszego rozwiązania. Opakowanie zapobiega wylewaniu produktu (należy je postawić), a także posiada zwężający się mały otwór, który dozuje odpowiednią ilość produktu bez jego marnowania. 


Zobaczcie jak jest leciutki. Rozprowadza się doskonale, nie ślizga się, mimo że jest to tłusta konsystencja. Zaraz po nałożeniu lekko wtapia się w skórę. Nie jest też po pewnym czasie aż tak lepka, jak to bywa w przypadku kremów Ziaja bez zmatowienia - możecie posłużyć jako lep na muchy.W przypadku kremu Anthelios jest trochę podobnie, ale nie tak jak w przypadku Ziaja, gdzie konsystencja jest zdecydowanie bardziej ciężka i treściwa. Kosmetyk przed użyciem należy wstrząsnąć. 

No i rzecz najważniejsza - ochrona. Jest bardzo wysoka, jak to bywa w filtrach LRP. Dwukrotnie wyższa niż standardy europejskie . Cieszę się, że w końcu mam pewniaka z tak wysoką ochroną UVA (PPD 42!), co jest niezwykle ważne podczas szczególnej wrażliwości na promieniowanie - dla mnie to czas nieustannej walki z cerą i zmagań z tretinoiną. Nie jest to moja pierwsza tubka. W zasadzie już nie wiem która, testuję ten produkt odkąd pojawił się na rynku. No i sam fakt, że ciągle do niego powracam sprawia, że naprawdę warto przeznaczyć tą wysoką kwotę (ja płacę 55 złotych za 50ml) na ten produkt. Widzę ogromną różnicę, gdy stosuję ten kosmetyk,a  inne. Moja skóra nie jest tak wrażliwa, nie mam żadnych przebarwień typu słonecznego, nic się z moją skórą złego nie dzieje.

Niektórych może przerazić ten alkohol - ja generalnie z tym składnikiem problemu nie mam, o czym napisałam powyżej. Moja cera, brutalnie mówiąc, którą regularnie obdzieram z wierzchniej warstwy naskórka także nie protestuje. Na dłuższą metę mojej cery nie wysusza, ani tym bardziej nie podrażnia. Alkohol wyparuje - gliceryna wniknie głębiej i nawilży naskórek. Mimo że z gliceryną mam dość napięte stosunki, a raczej z pewnymi połączeniami z  tym składnikiem - w tej formulacji krzywdy mi nie robi. A jest w tym produkcie jest bardzo dużo. Jeśli więc oglądacie nikkietutorials, która zachwala Nivea for Men After Shave Balm w roli bazy- lepiej zainwestujcie w ten kosmetyk. Ma on podobną specyfikację i w dodatku zapewni Wam stabilną i pewną ochronę przed słońcem. Bardzo dobrze współpracuje z minerałami.

Ma on jednak jedną wadę. Bardzo podkreśla suche skórki, po rozmasowaniu kremu nie można się tego dopatrzyć, ale gdy tylko zastygnie, ukaże i podkreśla każdy suchy obszar. Sucha, łuszcząca się skóra to coś zupełnie normalnego przy stosowaniu retinoidów, więc czasami podczas stosowania tego kremu mam mieszane odczucia.

Minusem może okazać się także trwała formuła. Mimo że jest lekka, to mimo wszystko ciężka sama w sobie. Jest to pierwszy krem z  filtrem, który daje radę podczas upałów, czy ekstremalnych warunków. Jest także odpowiedni dla skóry tłustej - nie oszukujmy się, kontakt z sebum i potem bardzo zaniża ochronę. Niestety, trzeba bardzo przyłożyć się do zmycia tego produktu, przez pierwsze dni ciągle czułam go na skórze i mimo rozbudowanego rytuału - czasami pozostałości kremu nadal czułam na skórze. Wymaga rozpuszczenia olejem - nie ma innego sposobu na ten produkt. Pod koniec dnia zaczyna się wałkować - zbiera wszystkie suche skórki i wygląda źle. Można tego jednak uniknąć nakładać ten krem chociaż 2 razy dziennie.

Wykończenie jest bardzo naturalne, z pewnością nie ma wiele wspólnego z  tłuszczem, który widzicie bezpośrednio po nałożeniu. Początkowo przeraziłam się jak wygląda na skórze - ale jest to krem, który wręcz wymaga przepisowego stosowania. Najlepiej wygląda i rozprowadza się nałożony w  przepisowej ilości i ewentualnie zmatowiony po 20-30minutach. Moja przygoda z La Roche-Posay bywa nieco burzliwa, dry-touch i krem z  bajkaliną to jakieś straszne niewypały, ale w końcu nie czuję rozczarowania i straty, nie oszukujmy się sporej kwoty jak na taką tubkę kremu. Tym razem koncern L'oreal zaskoczył mnie bardzo pozytywnie.

Zatem, czy mogę polecić ten krem. Tak! Stosuję go zamiennie z fenomenalnym i tanim kremem Lirene i muszę pokornie stwierdzić, że to najlepszy krem z  filtrem jaki miałam. Jeśli formuły zastygające tj. krem Pharmaceris hydrolipidowy dla dzieci i dorosłych sPF 50+ oraz tańszy odpowiednik Lirene na dłuższą metę odwadniają Waszą skórę, a jednak lubicie kremy w typie Ziaja, ale jednak lżejsze, ale nadal nawilżające, trwałe i wodoodporne - polecam Wam kosmetyk LRP. Zerknijcie także na recenzję dwóch, świetnych kremów zapewniających ochronę przeciwsłoneczną, które szczerze polecam:




Pozdrawiam serdecznie,
Ewa

Mineral Pressed Bronzer Honolulu | Prasowany puder brązujący Lily Lolo

$
0
0
Gdy tylko ujrzałam prasowane pudry brązujace Lily Lolo zapragnęłam je mieć. Mam bardzo jasną karnację, więc ochoczo dodaję sobie koloru, niestety, na rynku jest dosłownie garstka produktów, które u mnie się sprawdzają. Zważywszy na bardzo, wręcz przezroczystą jasną cerę, jeszcze z tonami oliwkowymi - wiele hitów w połączeniu z moją cerą momentalnie się ociepla i wygląda jak pomarańczowy placek. Honolulu, wydawał mi się dosyć neutralny i dzięki uprzejmości Pani Aleksandry z zespołu Costasy miałam okazję wypróbować go na sobie.

Produkt umieszczony jest w niezwykle eleganckim pudełeczku z  lusterkiem. Mam słabość do takich opakowań i prostota Lily Lolo zdecydowanie bardziej przemawia do mnie niż retro firmy The Balm. Jest wykonane z porządnego plastiku, otwiera się bez zarzutu, nie widzę po nim uszczerbku, nawet jeśli noszę go w torebce. W tej kwestii nie mam do czego się przyczepić i bez zawstydzenia mogę go wyciągnąć w każdej sytuacji i miejscu. Kosmetyk ma specyficzny, nieprzyjemny zapach zjełczałego oleju.. Jest to naturalnie zapach jak najbardziej świadczący o wysokiej ilości olejów roślinnych i braku perfumowania produktu, ale czasami gdy mój nos powędruje trochę bliżej, mam ochotę zaraz zamknąć puzderko.

Konsystencja pudru mineralnego jest godna pochwały, pracuje mi się z tym kosmetykiem wyjątkowo przyjemnie, ale niektórzy mogą znaleźć w niej i wady. To kolejny argument dlaczego warto inwestować i włączać kosmetyki mineralne, nawet do profesjonalnego makijażu - prasowany brązer Lily Lolo sprawdza się świetnie zarówno na kosmetykach mineralnych, a także na tradycyjnych (w zasadzie nawet lepiej sprawdza się na mokrych produktach, aniżeli typowych minerałach). Nie ma on suchego wykończenia, jest lekko mokre, satynowe, bardzo naturalne. Doskonale się rozciera, nie jest on tak napigmentowany jak BM z The Balm, czy sypkie produkty Lily Lolo, jest średnio napigmentowany, dzięki temu zarówno amatorzy makijażu, jak i osoby siedzące w temacie docenią wykonywanie makijażu mineralnym brązerem Honolulu. Można jak najbardziej z Honolulu przesadzić, dokładając warstwa po warstwie, ale biorąc pod uwagę dobry, średni pigment, ale i doskonałe blendowanie, nawet w przypadku nałożenia zbyt dużej ilości - przebija większość produktów, które mam w swoich zbiorach. Może moje zdanie się zmieni, ale właśnie to lubię najbardziej w kosmetykach kolorowych - ciężko jest zrobić nim sobie krzywdę, a bardzo łatwo można dodać sobie uroku.

Jest bardzo delikatny, jedwabisty, aksamitny i lekko mokry w dotyku. Nie ma w nim żadnych drobinek. Dzięki konsystencji, co jest niebywałą zaletą - daje niezwykle naturalne wykończenie i idealnie stapia się z cerą dając zdrowe, lekko mokre wykończenie, które absolutnie nie jest pudrowe. Staje się niewidoczny, to jest ogromny plus tego kosmetyku, ponieważ idealnie dobrany kolorystycznie wygląda przepięknie - nie można wskazać dokładnie gdzie jest nałożony, w magiczny sposób dodaje koloru i przepięknie ożywia cerę. Szkoda, ze ta magia na mojej karnacji nie ma miejsca, bo jest za ciemny i niedobrany kolorystycznie (przez to się oznacza), ale wiem, jak zachowuje się na świeżo opalonej skórze. Na letnie wojaże, dla tych, którzy słońca się nie boją i nie unikają, albo po prostu mogą z niego korzystać - Honolulu powinien stać się uzupełnieniem letniej kosmetyczki.

Jednak można i znaleźć minusy w tej konsystencji.  Wygląda on niezwykle świeżo i naturalnie, ale wymaga ładnej cery. A zwłaszcza cery, która nie ma problemu z przetłuszczaniem, w innym przypadku wymaga dobrej bazy wygładzającej i zwężającej pory. Lekko mokra konsystencja może nieładnie podkreślać rozszerzone pory,a  także nie będzie zbyt trwała i nie wiedząc kiedy zacznie znikać z twarzy. Wymaga porządnego przypudrowania, choć bez tego moim zdaniem prezentuje się najlepiej.Jest najbardziej trwały na kremowych kosmetykach, ponieważ przyczepia się i usunięcie produktu staje się czymś trudnym. Niestety, nie lubi się z ludzkim sebum i momentalnie znika przy bardziej tłustej skórze. Na szczęście schodzi równomiernie i nie tworzy brzydkich smug.

Wybaczcie za suche skórki na zdjęciach, ale podchodziłam do makijażu cztery razy i żaden podkład nie chciał współpracować z moja cerą. Pod kością policzkową nałożyłam Kobo Nubian Desert, natomiast twarz ociepliłam Honolulu Lily Lolo.  Na powiekach mam również nałożony brązer z LL, który posłużył mi jako cień.


Poniżej porównałam trzy odcienie, które są bardzo popularne w sieci. Nie będę Was oszukiwać, wyobrażałam sobie po swatchach zupełnie inny kolor tego produktu, jednak zdjęcia porównawcze wnoszą najwięcej. Nie jest to zamiennik Bahama Mama z The Balm, w zasadzie nie widzę między nimi większego podobieństwa po nałożeniu na skórę. Owszem, są to kosmetyki brązowe, mocno brązowe rzec można, ale są między nimi spore różnice. Honolulu jest neutralny (BM mimo wszystko zakwalifikowałabym to produktów chłodnych) i ma widoczne ciepłe podbicie, które będzie dobrze współpracować ze świeżą opalenizną. Bahama Mama ma w sobie tych tonów zdecydowanie mniej, a więcej oliwkowych. Ze względu na mój typ urody i jeden i drugi bardzo się ociepla, ale kosmetyk The Balm będzie lepiej imitował opaleniznę, a Honolulu - ją podkreślał. Nie są więc to kosmetyki o takim samym zastosowaniu. Kobo Nubian Desert wychodzi przy nich bardzo chłodno, ze względu na bardziej szarą, nawet lekko fioletową bazę.



Nie jest to typowy produkt do konturowania i moim zdaniem do tego się nie nadaje,a  na pewno nie do słowiańskiej , bladej i eterycznej urody. Przekonałam się na sobie, że brązowe brązery wyglądają na mnie po prostu źle - Honolulu Lily Lolo jest kolorem neutralnym, brązowym, który na karnacjach cieplejszych będzie się momentalnie ocieplał. Ma on w sobie ciepłe podbicie, dlatego nie mam przekonania do jego użycia pod kością policzkową. Przetestowałam go na kilku osobach i wygląda najlepiej na skórze muśniętej słońcem, ponieważ najlepiej współgra z opalenizną, która ma w sobie tony czerwone. W kontakcie ze skórą muśniętą słońcem staje się niemal niewidoczny, a jednak robi to, co powinien robić - podkreśla opaleniznę, nie wchodzi w nienaturalne pomarańczowe tony, wygląda bardzo zdrowo. Fajnie wygląda też na ognistych rudzielcach, z  piegami. Na bardzo bladej skórze zwyczajnie się nie sprawdza - nie lubię widocznych kosmetyków brązujących, które sprawiają, że moja twarz wygląda jednak inaczej niż reszta ciała. Wolę coś subtelniejszego, a ten kolor okazał się dla mnie nietrafiony.

Miałam z nim od początku pewne rozterki - wykluczyłam użycie jako kosmetyku konturującego, jako produkt ocieplający na bladej skórze również się nie sprawdza. Nawet nałożony w oszczędnej ilości. Miałam okazję wypróbować go na kilku typach urody i zdecydowanie najlepiej i najbardziej naturalnie, zdrowo i świeżo wygląda na skórze ciemniejszej, opalonej. Kwalifikuję go zatem jako kosmetyk typowo letni, wczesnojesienny. Sprawdzi się bardzo w makijażach ślubnych ;) Na bladej karnacji ociepla się bardzo szybko, wchodzi w lekko czerwone tony i na mojej karnacji sprawdza się jedynie jako dodatek do nadawania naturalnej opalenizny. Oczywiście zobowiązałam się do rzetelnej recenzji, więc przez 2 miesiące traktowałam go jak typowy produkt brązujący (nakładałam w bardzo szczodrej ilości) i u mnie zastosowania niestety nie znajdzie. Na szczęście nie maluję tylko siebie, więc nie jest to kosmetyk zbędny. Żałuję, że nie trafiłam z kolorem, bo pracuje mi się z nim wyjątkowo dobrze.

Według producenta jest to kosmetyk dodający świeżości, blasku i podkreślający opaleniznę, z czym jak najbardziej się zgadzam. Dlatego ocena w kwestii konturowania jest z mojej strony zagwozdką i nie pozwala mi krytykować kosmetyku, który przez producenta polecany  tym celu nie jest.



Skład to także jeden z wielu atutów tego kosmetyku. Bardzo lubię bardziej mokre produkty, ale często zamiast naturalnych olejów znajduję parafinę, glicerynę i trójglicerydy. W pudrze Lily Lolo znajdziemy głównie (ale nie tylko) naturalne oleje i woski, zdaję sobie sprawę, że mogą działać tak samo komedogennie, natomiast przez prawie dwa miesiące nie zauważyłam, by stan mojej cery jakoś się pogorszył. A mógł pogorszyć się bardzo szybko, bo mimo tego, że bardzo lubię kosmetyki kolorowe, to zdecydowana większość w bardzo szybkim tempie pogarsza stan mojej cery. Pomimo dokładnego oczyszczania. Także mogę śmiało stwierdzić, że pod tym względem puder LL zdecydowanie zaplusował.

Nie jest to połączenie oleju z minerałami, bo gdyby tak było, to nie mogłabym się cieszyć tak wybitnie udaną konsystencją, ale mimo wszystko składniki są pochodzenia naturalnego i są w pełni bezpieczne. Wolę zdecydowanie takie zamienniki - nie ma składników, których muszę unikać, a przy tak jedwabistej i aksamitnej konsystencji jest to rzecz niebywała. W składzie prasowanego brązera znajdziemy w dużej ilości olej arganowy, z granatu, wosk candelilla (jeden z najbardziej błyszczących wosków, podejrzewam, ze to dzięki niemu produkt zawdzięcza tak ładne, lekko mokre wykończenie), witaminę E oraz olej rycynowy. W składzie możemy także doszukać się oleju słonecznikowego, soli  sodowej kwasu hialuronowego oraz silnie antybakteryjny i bardzo cenny olejek eteryczny z liści manuka. Nie oczekuję efektu pielęgnacyjnego i tego nie zauważyłam, okazał się dla mnie neutralny, co mnie niezwykle cieszy.

INCI: MICA, OCTYLDODECANOL, ARGANIA SPINOSA (ARGAN) KERNEL OIL, PUNICA GRANATUM (POMEGRANATE) SEED OIL, CANDELILLA CERA, TOCOPHEROL, RICINUS COMMUNIS (CASTOR) SEED OIL, POLYGLYCERYL-2 ISOSTEARATE/DIMER DILINOLEATE COPOLYMER, GLYCERYL CAPRYLATE, HELIANTHUS ANNUUS (SUNFLOWER) SEED OIL, LEPTOSPERMUM SCOPARIUM (MANUKA) OIL, SODIUM HYALURONATE, ERYNGIUM MARITIMUM CALLUS CULTURE FILTRATE, [+/- CI 77891 (TITANIUM DIOXIDE), CI 77491 (IRON OXIDE), CI 77492 (IRON OXIDE), CI 77499 (IRON OXIDE)] 

Brązer sprawdza się świetnie jako cień do powiek, bardzo ociepla spojrzenie i nadaje mu taki jesienny charakter. Bardzo go polubiłam i stosuję codziennie jak cień przejściowy.

Zatem, czy polecam? Moja recenzja, jakkolwiek to odebraliście nie jest negatywna. Niestety,z  kosmetykami kolorowymi jest tak, że kwestią jedną z ważniejszych jest po prostu kolor, który dla mnie jest nietrafiony. Aby tego uniknąć - warto przeczytać całą moją recenzję, jestem bardzo ciekawa Miami Beach, bo tak dobrze wspominam pracę z Honolulu, że sięgałabym po niego częściej niż po większość kosmetyków brązujących gdyby pasował mi odcieniem. Praca z tym produktem jest bardzo przyjemna, ale nie sprawdzi się na każdym typie skóry - na jego trwałość wpływa wiele czynników i tak jak większość kosmetyków Lily Lolo wymaga ładnej, zadbanej cery. A nie oszukujmy się, niewiele z nas może się taką poszczycić ;) Nie jest to też produkt wybitnie trwały na cerze przetłuszczającej się, o czym zdążyłam wspomnieć, ale przy odpowiedniej bazie i fixerze przetrwa całą, weselną noc - sprawdzone ;)

Czy warto zainwestować w prasowane pudry brązujące Lily Lolo? Nie mam dostępu do całej gamy kolorystycznej, natomiast odcień Honolulu mimo że na mojej skórze się nie sprawdza - jest godny zainteresowania, zwłaszcza w cieplejszych miesiącach. Konsystencja produktu jest specyficzna, satynowa, lekko mokra, daje ładne, naturalne wykończenie.

To także obowiązkowa pozycja u osób lubiących kosmetyki mineralne, przerażają mnie składy drogeryjnej kolorówki, a jak zawsze kupując kosmetyki Lily Lolo możemy liczyć na wysoką jakość. Naturalny skład, doskonała konsystencja, świetne rozprowadzanie kosmetyku i naturalny wygląd to największe zalety mineralnego prasowanego pudru brązującego.

Cena to 89.90 złotych, natomiast pudełko zawiera aż 9g produktu. Jest to produkt niesamowicie wydajny, więc bardzo ciężko będzie go zużyć przed datą przydatności. Zachęcam do obejrzenia oferty na stronie Cosatasy.pl.






Pozdrawiam,
Ewa

Kwas, a może retinoid?| Najskuteczniejsze kuracje

$
0
0

Deszcz za oknem, coraz mniej słońca, chłodne wieczory i podmuchy chłodnego wiatru to czas na jesienne wieczory z  dobrą książką, kubek gorącego kakao, a także czas dla siebie. Po upalnych miesiącach skóra potrzebuje nie tyle co nawilżenia, ale przede wszystkim oczyszczenia - słońce nie jest sprzymierzeńcem zdrowej skóry i przy nierozsądnych, zbyt długich ekspozycjach cera staje się poszarzała, pory nie są odblokowane, pojawia się problem z zaskórnikami i kaszkami,a  także przebarwieniami.

Jesień to doskonała pora roku na wszelkie kuracje kwasami - nie tylko ze względu na coraz krótsze dni i słaby kąt padania światła słonecznego, ale także wilgotność, która sprawia, że nasza skóra zachowuje odpowiedni poziom nawilżenia, a zdolności regeneracyjne skóry wzrastają. Nie jest prawdą, ze najbezpieczniej jest przeprowadzać silne kuracje zimą - jesień i wiosna to najlepszy czas na takie eksperymenty.
Jako, że wypróbowałam zdecydowaną większość środków dostępnych na rynku, pragnę podzielić się z Wami moją subiektywną opinią na ich temat. Nie oznacza to, że będzie tak i w Waszym przypadku, natomiast dobór odpowiedniego kwasu, czy retinoidu wcale nie jest tak trudny i przy zachowaniu  środków ostrożności - można tanim kosztem uzyskać świetne efekty. Przestrzegam, że nie są to kuracje dla kompletnych laików, zawsze zalecam ostrożność i selekcję informacji, to, co sprawdza się u mnie - niekoniecznie może sprawdzić się i u Was.

Kwasy, zawsze kupuję na stronach z półproduktami, gdzie od producenta jestem w  stanie zawsze uzyskać kartę charakterystyki produktu. Nie kupuję i nie polecam kupować takich środków na allegro, nie przekonują mnie nawet piękne zdjęcia innych blogerek, po prostu nie mam zaufania do takich środków. Pominę już kwestie ekonomiczne, ale tak duże opakowania kwasów często kuszą nas do kupienia jednego, najwyższego stężenia, bo skoro mam problemy z  cerą to potrzebuję mocnego kwasu. Tak podchodzi zdecydowana większość do tego tematu, co jest strasznym błędem i możecie zrobić sobie krzywdę i oszpecić się na całe życie. Aby przestrzec Was przed nierozsądnym zabiegiem - blizny po chemicznym poparzeniu są praktycznie nieusuwalne żadną dostępną metodą. Druga sprawa - kiedy już kupicie taki kwas macie spory problem z  jego rozcieńczeniem, a trzecia - może zawierać składniki, które mogą spowodować alergię kontaktową. Kwasy i retinoidy to substancje niebezpieczne, mimo moich doświadczeń do peelingu chemicznego zawsze podchodzę ostrożnie. Zachowanie higieny przy takim zabiegu to podstawa podstaw, nie można wykonać peelingu bez rękawiczek jednorazowych, bez zdezynfekowanych narzędzi i bez czystego miejsca pracy. Przy lekceważącym podejściu może dojść do zakażenia i przez lata możecie walczyć z jakąś oporną bakterią, którą np. mieliście na rękach podczas nakładania kwasu. Na korzyść kwasów zakupionych na stronach z  półproduktami przemawia do mnie oprócz wysokiej jakości surowca - możliwość regulacji pH w każdym możliwym momencie, bezproblemowe stworzenie roztworu o każdym możliwym stężeniu i dopasowanie mocy kwasu do potrzeb mojej skóry. Są to substancje nierozcieńczone, potencjalnie niebezpieczne, dlatego wymagają wiedzy i bezpiecznego stosowania. Zdaję sobie sprawę, że w tym momencie nastraszyłam was porządnie, bo sam proces stworzenia roztworu i neutralizatora (który jest konieczny przy kwasach AHA) jest banalnie prosty, ale wiele osób nie podchodzi do tego profesjonalnie. Wiem także, że tego typu zabiegi są bardzo kosztowne, natomiast udając się do specjalisty nie płacimy wyłącznie za sam zabieg, ale przede wszystkim za profesjonalną pomoc medyczną - są kuracje, których nie warto przeprowadzać samodzielnie w domu ze względu na powikłania.

Zanim przeprowadzicie jakikolwiek zabieg, zawsze należy wykonać próbę uczuleniową, ponieważ możecie być również uczuleni na dany kwas, czy substancję dodatkową w przypadku maści - a na przykład nie macie o tym pojęcia. Próbę wykonujemy zawsze za uchem, czekamy od doby, do dwóch - jeśli nie pojawią się żadne niepożądane skutki uboczne takie jak obrzęk, wysypka, świąd - możemy taki środek zastosować na większe powierzchnie. Zanim przejdziecie do peelingów - należy przeprowadzić tak zwaną kurację przygotowawczą niższym roztworem kwasu i stosować przez około 2 tygodnie. Dzięki temu skóra nie zareaguje tak ostro na substancję i pozwali Wam to uniknąć niespodziewanej reakcji. Oczywiście tradycyjnie zaczynamy od niższych stężeń, sukcesywnie je zwiększając. W przypadku kwasów AHA konieczna jest neutralizacja, z a co może posłużyć Wam bardzo zasadowy i skuteczny roztwór z sody. Często dostaję pytania co nakładać po kwasie - otóż najbezpieczniej po prostu nic. Jeśli natomiast przesadziliście ze stężeniem, albo skóra została mocno podrażniona - unikamy kremów, mleczek, emulsji, sprawdzi się poczciwa lanolina, albo i lepiej - olej lanolinowy. Ma ona wysoki potencjał komedogenny, ale nie powinno być to naszym zmartwieniem po wykonaniu peelingu chemicznego.

Kwasy nie powinny być stosowane u osób ze stanami zapalnymi skóry, gdyż same go wywołują, dlatego na czas kuracji koniecznością jest włączenie antybiotyku miejscowego lub nadtlenku benzoilu.  Aby uniknąć tak zwanych wysypów, lekarz często na czas kuracji przepisuje antybiotyk doustny. Podczas kuracji warto wzbogacić dietę o cynk, selen i witaminy z grupy B, które wzmocnią właściwości regeneracyjne skóry i będą zapobiegać powstawaniu blizn. 

Starałam się wyselekcjonować substancje w taki sposób, by naprawdę każdy mógł znaleźć coś dla siebie. 

Tretinoina
Skuteczność tretinoiny jest bezdyskusyjna. Retinoidy są jednymi substancjami, których włączenie jest możliwe do pielęgnacji domowej, dające efekty przy regularnym stosowaniu porównywalne do peelingów średeniogłębokich, a dodatkowo ryzyko powikłań jest zdecydowanie niższe.Jest to retinoid I generacji, o możliwie największym potencjale drażniącym, dodatkowo bazą leku jest alkohol i glikol propylenowy - osoby nie tolerujące tych składników mogą mieć problem ze stosowaniem Atredermu, będzie konieczna aplikacja palcami, mniejsza częstotliwość stosowania i odpowiednia dawka nawilżenia. Jest to środek dostępny wyłącznie na receptę.

Czas, to coś, co działa na korzyść retinoidów. Podobnie jest w przypadku laseroterapii. Wymagają regularnego stosowania i pierwsze efekty pojawiają się po okresie trzech miesięcy, choć zalecana kuracja to minimum sześć miesięcy. Efekty po retinoidach są tak późno zauważalne, ponieważ działają na zupełnej zasadzie niż kwasy, bowiem przebudowują skórę, tworzą zdrową warstwę rogową ze zdrowym, dobrze ułożonym kolagenem, dzięki temu blizny wyrównują się, przebarwienia znikają, zaskórniki odchodzą w zapomnienie, a cera jest nieskazitelnie gładka i widocznie zagęszczona. Efekty po 6 miesiącach to jedynie przedsmak kuracji, skóra nawet po odłożeniu nadal dochodzi do siebie i widoczne zmiany dochodzą nawet po trzech miesiącach od odłożenia retinoidu. Efekty ich stosowania są długofalowe, mimo że musimy przygotować się na ciężką i długą kurację - efekty nie miną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a pozwolą nam się cieszyć piękną cerą przez długi okres. Mitem jest, iż po zakończeniu kuracji można zrezygnować z ochrony przeciwsłonecznej - są to środki, które uszkadzają barierę ochronną skóry i niestety skóra zgodnie z zaleceniami nie dojdzie do siebie przez 28 dni.

Mój opis brzmi niezwykle kusząco, natomiast jest to kawał ciężkiej roboty i wymaga wręcz anielskiej cierpliwości i poświęceń, by uzyskać jakiekolwiek efekty. Kluczową kwestią jest częstotliwość nakładania tretinoiny, wypracowanie odpowiedniego schematu jest kluczem do sukcesu - gdyż zbyt częsta aplikacja może nie przynieść tak dobrych efektów jak racjonalne dozowanie substancji w określonym czasie. Skóra w początkowym okresie może wyglądać naprawdę tragicznie, dlatego nie należy zrażać się początkowym brakiem efektów, a nagłym pogorszeniem stanu skóry.

Nie jest prawdą, iż retinoidy są wyłącznie dla osób z dużymi problemami skórnymi. Retinoidy są zarejestrowane jako środek w leczeniu acne comedonica, bardzo powszechnego trądziku zaskórnikowego. Nie oznacza to, że każda osoba borykająca się z  tym powiedzmy sobie szczerze - dość upierdliwym problemem ma zaraz sięgać po Atrederm, ale nie widzę powodów, by w przypadku nietolerancji kwasów (albo braku efektów) nie sięgnąć po retinoid. Podobnie jest w przypadku skóry dojrzałej, czy z nadmiernym łojotokiem - bo czemu by nie? Retinoidy stosowane przez osoby doświadczone, bacznie obserwujące swoją skórę,z  rozbudowaną pielęgnacją nie powinny się ich obawiać. Czasami retinoidy są zdecydowanie lepiej tolerowane niż powszechne kwasy - tak jest na przykład w moim przypadku. Podczas stosowania Atredermu nie odczuwam zbyt wielu skutków ubocznych (oprócz łuszczenia) i demonizacja i kwalifikowanie retinoidów wyłączenie dla pacjentów z klinicznym, silnym trądzikiem jest bzdurą totalną.

W skrócie- kuracja Atredermem może przynieść zdumiewające efekty. Skóra wygładza się, uspokaja, jest porządnie oczyszczona i odświeżona. Kuracja retinoidami mylnie kojarzy się wyłącznie z leczeniem trądziku - może doskonale spisać się w przypadku skóry dojrzałej. To nie są jednokierunkowe substancje jak np. nadtlenek benzoilu, retinoidy dają nam szereg możliwości, zwłaszcza tym, którzy mają problem w połączeniu kuracji przeciwstarzeniowej, tudzież przeciwzmarszczkowej z cerą trądzikową. Jeśli chcecie więcej, zajrzyjcie koniecznie do wpisów, które już zdążyły pojawić się na blogu.
Kwas lipohydroksylowy 
Jest to jeden z  najsilniejszych kwasów dostępnych powszechnie w sklepach z półproduktami, dlatego podchodzę do niektórych informacji o jego rzekomej delikatności z rezerwą. Kwas LHA to innowacja kwasu salicylowego, co go odróżnia? Łańcuch lipidowy, dzięki któremu kwas wnika głębiej, ma szansę przebić się przez warstwę sebum i nie zatrzyma się na powierzchni naskórka działając głównie złuszczająco jak kwas salicylowy. Dzięki tej specyfikacji kwas sprawdza się świetnie w leczeniu trądziku zaskórnikowego, w przypadku cery bardzo szybko zanieczyszczającej się, u osób z rozszerzonymi porami. Kwas dzięki doskonałej wchłanialności sprawdza się nie tylko w leczeniu acne comedonica, ale także w przypadku utraty jędrności skóry, zwiotczeniu, gdy wiek metryczny przekroczył już magiczną liczbę 40.

Kwas LHA nie powoduje tak mocnego łuszczenia jak kwas salicylowy - jest to niezwykle ciekawa substancja, ponieważ działa ona głównie na głębsze warstwy skóry, reguluje pracę gruczołów łojowych, wzorcowo oczyszcza pory i je zwęża. Jest wiec świetną alternatywą dla tych, których nie zadowala do końca kwas salicylowy, bądź nie zależy Wam na tak mocnym łuszczeniu, a bardziej na znormalizowaniu skóry. Moim zdaniem sprawdzi się najlepiej u osób, które nie mają aż tak dużych problemów ze skórą - przebarwieniami, krostkami, kaszkami gdzie trzeba intensywnie warstwę wierzchnią złuszczyć. Polecam go osobom z  cerą tłustą i rozszerzonymi porami, zwłaszcza w wieku dojrzałym.

Jak już wspomniałam wcześniej, nie jest to delikatny kwas,a  peeling na spirytusie jest wręcz bolesnym zabiegiem. Kwas, poprzez łańcuch lipidowy wnika w skórę głębiej i uwalnia się znacznie wolniej, dlatego wymaga on bazy kremowej, bądź fazy tłuszczowej, moim zdaniem jest zbyt mocny i niebezpieczny do bezpośredniego stosowania w peelingu.
Kwas salicylowy
Kwas salicylowy znajdzie zupełnie inną grupę zwolenników - poprzez inne działanie. Kwas salicylowy uwalnia się bardzo szybko i działa głównie na wierzchnią warstwę naskórka. Łuszczenie po peelingu salicylowym jest jednym z  najobfitszych po kwasach, dlatego polecam go tym, którzy walczą z przebarwieniami, podskórnymi kaszkami, czy bliznami, wszędzie tam, gdzie trzeba wyrównać fakturę skóry. Mam pewne wątpliwości co do jego oddziaływania na skórę ze stanem zapalnym, niestety może go zaostrzać, dlatego konieczne jest włączenie antybiotyku miejscowego - działanie przeciwzapalne kwasu w przypadku tak inwazyjnego zabiegu jakim jest peeling chemiczny nie ma większego znaczenia. Bardzo prosty w wykonaniu, daje całkiem szybkie efekty, nie jest to najlepszy kwas w walce z zaskórnikami - najlepiej sprawdzi się tretinoina i LHA. Klasyfikuję go więc do kwasów do leczenia przebarwień i blizn u osób z zaleczonym trądzikiem.


Kwas azelainowy 
Jeden z  fajniejszych i ogólnodostępnych kwasów. No w zasadzie dla każdego. Kwas azelainowy możecie zdobyć w formie maści w każdej aptece, natomiast zdecydowanie bardziej polecam spróbowanie peelingów z tym kwasem na PEG-400. Są jednymi z  najbezpieczniejszych, nie wymagają neutralizacji, nie odwadniają skóry, są odpowiednie u osób z tendencją do pojawiania się rumienia.

Kwas azelainowy nie wywołuje widocznego łuszczenia naskórka, ale nie oznacza to, że nie działa skutecznie. Jest to substancja, która reguluje pracę gruczołów łojowych, upłynnia sebum, a tym samym likwiduje zaskórniki. Jest to także jeden z  najskuteczniejszych kwasów w leczeniu przebarwień - ale uwaga, świeżych, naczyniowych. Tym samym gasi rumień i obkurcza naczynia krwionośne, dlatego jest niezastąpiony w leczeniu trądziku różowatego bądź trądziku u osób z  tendencją do rumienia. Nie przyniesie zadowalających efektów w leczeniu przebarwień wywołanych przez inne czynniki jak stan zapalny skóry - nie zdziała więc nic w kierunku przebarwień posłonecznych, czy hormonalnych.

Na korzyść peelingów wykonanych w domu przemawia także prostota wykonania i skuteczność. Są także zdecydowanie tańsze niż zakup maści. Poza tym napawały mnie zawsze wątpliwości odnośnie składowych maści - przy tak częstym stosowaniu i okluzyjnych substancjach, mogących blokować pory, czasami jej działanie mijało się z celem. Jeśli więc nie próbowaliście tańszej opcji, a moim zdaniem lepszej (osiągacie 20% stężenie kwasu, o co ciężko w  przypadku leku) koniecznie musicie to nadrobić. Kwas azelainowy sam w  sobie nie daje piorunujących efektów, dlatego polecam go w zależności od potrzeb łączyć z glukonolaktonem, witaminą C lub kwasem salicylowym.

Glukonolakton 
To jeden z moich ulubionych kwasów, a także wielu z Was - często dostaję od Was wiadomości jak dobrze się sprawdza :)

Glukonolakton to kwas z grupy PHA - to bardzo delikatne kwasy, które odblokowują pory, bez podrażnień regulują keratynizację naskórka, a przy tym doskonale nawilżają. Mają również pozytywny wpływ na cerę naczynkową - łagodzą i zmniejszają rumień przy systematycznym stosowaniu. Nie znam osoby, która nie docenia działania tego kwasu, przy skórze bardziej problematycznej wymaga terapii skojarzonej, w pojedynkę walka o piękną cerę może być trochę utopijna.

Kwasy PHA polubiłam głównie ze względu na nawilżenie jakie dają, kuracje z tymi substancjami to jedne z najprzyjemniejszych i stosownych nawet przy wysokich temperaturach, gdyż kwasy nie powodują widocznego oderwania naskórka, nie niszczą bariery ochronnej (a wzmacniają ją) i działają antyoksydacyjnie. Na czas kuracji glukonolaktonem nie odczuwam potrzeby stosowania innych nawilżaczy - zastępuje każdy krem i nie jest komedogenny. Nawet jeśli nie jesteście do końca przekonani do kwasów PHA, warto jest je włączyć do pielęgnacji chociażby ze względu na wspomniane nawilżenie - rozpuszczają się doskonale w wodzie, więc można ukręcić z nimi lekkie serum nawilżające dla cery tłustej.

Kwas mlekowy
Kwas mlekowy w pielęgnacji mojej cery nie znalazł zastosowania, ale zasługuje on na swoje pięć minut, nie tylko ze względu na to, że sprawdza się u mnie świetnie w pielęgnacji ciała, ust, rąk, stóp, okolic intymnych, a nawet włosów! Ma wszechstronne zastosowanie, natomiast jest on doskonały dla skóry suchej, odwadniającej się.

Peelingi mlekowe z kwasem hialuronowym to świetne rozwiązanie dla osób z cerą suchą, dla tych, których boją się odwodnienia, mają problem z suchymi skórkami, a jednak zmagacie się z przebarwieniami i uporczywymi suchymi skórkami. Świetnie odświeża skórę, wzrasta poziom nawilżenia, nie powoduje przesuszeń jak inne kwasy. Moim zdaniem sprawdza się zdecydowanie lepiej niż inne kwasy z tej grupy, należy wspomnieć, iż jest on naturalnym składnikiem występującym w  naszej skórze.

Kwas mlekowy ma mniejszą cząsteczkę niż kwas migdałowy, więc jest bardziej odpowiedni dla osób mających problemy z  cerą - może sprawdzić się  u osób walczących z zaskórnikami w postaci toniku do stosowania kilka razy w  tygodniu. Peelingi mlekowe z kwasem hialuronowym polecam tym, którzy narzekają na ciągłe odwodnienie, ale potrzebują odświeżenia po letnich wojażach - kwas mlekowy spisze się na medal. Nie polecam wysokich stężeń, ten kwas jest bardzo niebezpieczny i lepiej zaprzestać na 20%.

Nie są to oczywiście wszystkie środki, które testowałam - natomiast zależało mi na wyselekcjonowaniu tych najskuteczniejszych, aby każdy z Was mógł znaleźć coś dla siebie. Zanim wyposażycie się w kwasy, proszę, czytajcie uważnie i nie szalejcie (a przynajmniej na początku kuracji ;) ) , bo możecie zrobić sobie zwyczajnie krzywdę. Są to substancje drażniące, mające szereg działań niepożądanych przy nieodpowiednim stosowaniu, dlatego wymagają po pierwsze zakupu z pewnego miejsca, a po drugie - odpowiedniego stosowania i wiedzy.

Przeprowadzacie kuracje kwasami? A może retinoidem? Co myślicie o tak długich kuracjach, jesteście zadowoleni z  efektów?


Pozdrawiam,
Ewa

Lekki i delikatny makijaż mineralny z Lily Lolo | Lily Lolo Mineralny podkład SPF 15, Jedwabny Puder Sypki Transulent Silk, Mineralny korektor i Super Kabuki

$
0
0
Promienna, zdrowa, o równomiernym kolorycie - taka ma być cera z kosmetykami Lily Lolo. Nie jest to moje pierwsze podejście do kolorówki mineralnej brytyjskiej marki, jednak ze względu na nagłą zmianę mojej cery, zdecydowałam że dam im drugą szansę.
Muszę Wam powiedzieć, że podeszłam do podkładu Lily Lolo trochę inaczej niż wcześniej i moja współpraca z Costasy nie ma na to żadnego wpływu ;) Podkład przetestowałam na wiele sposobów i muszę stwierdzić, iż ogromne znaczenie ma w jego przypadku metoda aplikacji i nasze osobiste niuanse.Wydaje mi się, że moje niezadowolenie wiązało się ze złym stanem cery, zdecydowanie inne zdanie mam na jego temat, gdy moja skóra prezentuje się znacznie lepiej.

Zanim jednak przejdę do pełnej recenzji, chciałabym zwrócić  Waszą uwagę na jakość tych produktów. Mimo że LL można lubić mniej, lub bardziej - zawsze otwierając opakowania i nakładając kosmetyki na twarz, czuję się dopieszczona i mam świadomość, że do ich użycia zastosowane wysokiej jakości surowce. Opakowania są także przemyślane i bardzo praktyczne - zawsze gdy uda mi się zdenkować produkt brytyjskiej marki (co jest niezwykle trudne, bo to jedne z najwydajniejszych proszków na rynku) znajdują one u mnie zastosowanie. Są trwałe, zapobiegają wysypywaniu produktu, nie brudzą się, nie ścierają. W zasadzie w tej kwestii nie mam im nic do zarzucenia. Choć cena pełnowymiarowych produktów może okazać się wysoka, w przeliczeniu na wydajność wychodzą bardzo tanio.

Podkład Lily Lolo to doskonale rozdrobniony, ale to nadal suchy, dobrze przyczepny proszek. W niektórych produktach mineralnych można wyczuć pewną kremowość produktów, Lily Lolo jest suchy, podczas nakładania mam wrażenie jakbym wcierała mąkę w skórę. Nie jest to jednak wada tego produktu, a zaleta.

Przez tak suchą aplikację ciężko jest przesadzić z tym produktem, można nałożyć nawet cztery warstwy i ciężko jest o efekt maski. Minerały Lily Lolo nałożone nawet warstwa po warstwie wyglądają naturalnie, a przez to są bardziej trwałe. Przez taką aplikację nie warzą się, nie schodzą tworząc zacieków, po prostu dobrze przylegają do skóry i nawet po kilku godzinach noszenia wyglądają wyjściowo. Zauważyłam, że podczas upałów właśnie takie formuły sprawdzają się u mnie najlepiej - produkty bardziej napigmentowane i treściwe są mniej trwałe, tworzą zacieki i nieestetyczne placki i bardzo uwidacnziają pory,z  którymi nie mam problemu,a  jednak osiadają w nich w taki sposób, że skóra wygląda gorzej z makijażem niż bez.

Rozprowadzanie podkładu jest bardzo przyjemne, mimo że formuła jest sucha, to podkład przy użyciu zbitego pędzla nie pyli. Nie zamierzam ukrywać, że podkład kryje bardzo słabo. Ale podczas stosowania tego podkładu doszłam do refleksji, że dążenie do ukrycia każdej niedoskonałości skóry jest startą czasu. Z podkładem LL skóra nie ma idealnie wyrównanego kolorytu, ale jednak wygląda lepiej. Zaczerwienienia, drobne przebarwienia zostają zakryte gdzieś w połowie, nie radzi sobie z zakryciem większych niedoskonałości, ale podczas jego stosowania zaakceptowałam to, jak wygląda moja skóra i nie dążę do kamuflowania każdej zmiany na mojej skórze. Podkład nie ściera się podczas nakładania kolejnych warstw, najlepiej wygląda nałożony zbitym pędzlem o zaokrąglonym kształcie. Bardzo lubi okrężne ruchy, delikatnie dociskające do skóry wówczas wygląda najlepiej.

Jest puszysty, jedwabisty i przyjemny, po nałożeniu wygląda bardzo naturalnie i jest to najlżejszy podkład z jakim się spotkałam. Jest niewyczuwalny na skórze, z tego powodu używałam go namiętnie podczas upałów. absolutnie nie obciążył mojej skóry, nie pogorszył jej stanu, a można powiedzieć, że nawet polepszył. Podczas stosowania minerałów LL naprawdę czuć, że skóra oddycha.

Podkład wygląda także bardzo dobrze na przesuszonej skórze. Latem moja skóra bardzo szybko się odwadnia, nie podkreśla suchych skórek w brzydki sposób, ani nie zbierał się w tak bardzo załamaniach jak inne podkłady mineralne. Jako jeden z niewielu mojej skóry nie przesuszał, był pod tym względem neutralny i moja cera bardzo go polubiła. Nawet podczas upałów trzyma się na mojej skórze długo. Efekt jaki daje jest bezpośrednio po nałożeniu lekko suchy i pudrowy (co możecie zobaczyć wyżej), bardzo dobrze wygląda po nasyceniu minerałów wodą termalną. Wykończenie jest satynowe i aksamitne, pięknie stapia się z cerą. Wygląda niezwykle naturalnie i 'miękko'. Powyżej możecie zobaczyć jak wygląda na bardzo łuszczącej się skórze podczas stosowania retinoidów - nie wygląda on idealnie, ale na tak problematycznej skórze to i tak bardzo dobry wynik. Ten zwarzony obszar to korektor mineralny - formuła jest zupełnie inna niż podkładu i bardzo popsuł cały efekt..

Powyżej podkład po około 8 godzinach noszenia.

Jest niewidoczny na skórze. Ci, którzy dążą do efektu drugiej skóry - ten podkład jest bardzo blisko. Współpracuje wzorcowo z innymi kosmetykami - nawet nie mineralnymi. Kosmetyki kolorowe na tym podkładzie mają jednak tendencję do szybszego blednięcia w ciągu dnia, przez co są mniej trwałe, mimo że sam podkład na mojej skórze wytrzymuje spokojnie 8-10 godzin. Oczywiście odpowiednio zagruntowany.

Podkład najlepiej wygląda na bazie zastygającej, stąd mój ulubiony krem z filtrem Pharmaceris S sprawdza się na medal. Nie zauważyłam, by oksydował w  ciągu dnia, a także by się ścierał - moim zdaniem dużo zależy od bazy - jeśli zastyga, albo wchłania się bardzo szybko, tym lepiej dla podkładu LL. Na konsystencjach cięższych, z filmem, podkład ślizga się, nie jest tak dobrze przyczepny i traci na trwałości. 

Są jednak i minusy tego podkładu, pomijając formułę, która nie każdemu może przypaść do gustu. Jest to bardzo lekki podkład, który ma słabe krycie. Nie jest on dla osób z poważnymi problemami dermatologicznymi, które chcecie ukryć. Jest on raczej dla osób z ładną, w miarę zadbaną cerą, chyba że nie macie problemu z pokazywaniem swojej skóry saute.

Jego formuła jest sucha. Dla mnie jest to zaleta, ponieważ takie formuły są u mnie bardziej trwałe, nie warzą się, schodzą równomiernie. Ciężko jest też z nim przesadzić, nakłada się równomiernie, a nawet przy kilku warstwach wygląda naturalnie.

Mam z nim jednak pewien problem. Po dłuższym czasie noszenia, czyli w moim przypadku około 11 godzin, bo tyle czasu przebywam poza domem, powoduje ściągnięcie i pieczenie skóry. Absolutnie mojej skóry nie wysusza, ale czuję dyskomfort, gdy noszę go dłużej. Nie miałam takich przeżyć z innymi podkładami, więc nie mam pojęcia, czemu akurat tak moja skóra reaguje na ten kosmetyk.

Nie wygląda dobrze po ponownym przypudrowaniu. Nie ma możliwości dołożenia podkładu w ciągu dnia bez obaw o zacieki,a nawet zmatowienia pudrem. Podkład prezentuje się fatalnie gdy próbuję go zmatowić po kilku godzinach, dziwnie się ściera i zbiera w porach, wygląda źle. Dlatego nie robię z nim nic, stwierdziłam, ze tak będzie jednak lepiej. Szybko się ściera nałożony bezpośrednio na skórę i nawilżacz. Na bazie zastygającej jego trwałość jest naprawdę zachwycająca i właśnie tak polecam Wam go nosić. To typ minerałów, którego trwałość i wygląd zależą przede wszystkim od stanu skóry i użytych kosmetyków, dlatego myślę, że warto popróbować zanim go tak szybko skreślicie.

Gama kolorystyczna także nie jest zbyt bogata, zważywszy na ofertę innych firm. Jako osoba bardzo blada czuję się zaniedbana, mimo ze mam bardzo jasną karnację, to jest ona ciepła, a niestety najjaśniejsze odcienie są neutralne, lekko różowe. Mój odcień to China Doll, który wygląda w miarę dobrze (całkiem dobrze dostosowuje się do skóry), ale po testach bardzo szybko zaingerowałam w wyjściowy odcień podkładu. Wszystkie odcienie podkładu Lily Lolo oraz ich porównanie do innych marek możecie zobaczyć w tym wpisie.

Podkład polecam osobom z  ładną, zadbaną cerą. Wygląda dobrze na skórze lekko przesuszonej i jako jeden z niewielu nie podkreśla suchych skórek (stąd jako jeden z niewielu jest ciągle w użyciu podczas stosowania retinoidów). Może nie satysfakcjonować Was słabe krycie i specyficzność tego podkładu, gdy moja cera ma lepsze dni bardzo chętnie po niego sięgam - formuła jest odpowiednia dla mojej skóry i mimo że nie zakrywa moich niedoskonałości -czuję się w nim zwyczajnie dobrze. Podkład możecie dostać na stronie dystrybutora kosmetyków Lily Lolo :)


Moim osobistym hitem stał się puder jedwabny Transulent Silk.To naprawdę świetny wykańczający puder, który stosowałam codziennie z różnymi kosmetykami i zawsze się sprawdzał, niezależnie od tego czy była to kolorówka mineralna, czy tradycyjna.

Transulent Silk jest transparentny, nie zostawia on żadnego koloru i tym samym nie wpływa na barwę kosmetyków kolorowych, które są już na skórze. To ważne, gdyż wiele gotowych pudrów za bardzo ochładzało moją cerę i wyglądała po takim zabiegu znacznie gorzej niż przed. Puder to bardzo dobrze rozdrobiony biały proszek, po nałożeniu tworzy delikatną, subtelną, jedwabistą poświatę, która w kilka sekund odejmuje skórze lat, niesamowicie ją wygładza i rozświetla.

Puder wykańczający ma subtelne, rozświetlające wykończenie. Nie ma w nim żadnych drobin, nałożony lekką ręką w małej ilości daje efekt rozświetlonej, promiennej cery. Nosząc Transulent Silk rezygnuję z kosmetyków rozświetlających, tak naprawdę robi cały makijaż. To, co jest niezmiernie ważne, to fakt, iż bazuje jedynie na mice. Jest niewiele pudrów rozświetlających, które wychodzą dobrze na zdjęciach - zdecydowana większość sprawdza się w normalnym noszeniu, natomiast gdy szczególnie zależy nam na dobrym wyglądzie i nie unikniemy lampy błyskowej - efekt białych placków i skóry zdecydowanie jaśniejszej od reszty ciała jest niemalże pewny . Produkt LL zapewnia mojej skórze nieskazitelny wygląd - nawet na zdjęciach z fleszem.

Nie podkreśla porów, ani tym bardziej w nich nie osiada, jeśli jest nałożony cienką warstwą. Ze względu na jego rozświetlające, zdrowe wykończenie będzie wyglądał najlepiej na skórze gładkiej, bez nierówności. Nałożony w bezpiecznej ilości nie powinien zrobić krzywdy osobomz  niewielkimi bliznami, uważam jednak, że jest on zadedykowany szczególnie osobom z ładną cerą, które mogą pozwolić sobie na rozświetlające wykończenie.


Efekt jest zupełnie inny niż po primerach z kolorówki. Mianowicie puder nie matuje, ani trochę. Daje efekt zdrowej,wypoczętej, nawilżonej skóry, i co najważniejsze - nie zostawia pudrowego efektu, a pięknie odbijającą światło poświatę. Wygląda bardzo naturalnie, optycznie wygładza skórę i zmiękcza rysy. Po nałożeniu Transulent Silk skóra wręcz młodnieje, jeśli często jesteście przemęczone, albo czas biegnie nieubłaganie dla Waszej skóry - warto zainwestować w ten puder ;) Nie wchodzi on w zmarszczki i załamania, dlatego to jeden z niewielu produktów rozświetlających, który nie robi krzywdy skórze dojrzałej.

Najlepiej wygląda nałożony średnio gęstym, syntetycznym dużym pędzlem metodą omiatania. Nie jest to kosmetyk, który trzeba dobrze wcisnąć w skórę. Transulent Silk prezentuje się najlepiej gdy jest nałożony w minimalnej ilości, dużym, puchatym pędzlem. Jest wówczas nałożony równomiernie. Jeśli próbuję nakładać go więcej, bardziej zbitym pędzlem (np. Super Kabuki Lily Lolo) nie daje efektu rozświetlającej mgiełki, a zbyt nachalny, nienaturalny efekt i podkreśla każdą wypukłość i wklęsłość na skórze. W tym przypadku zdecydowanie sprawdza się zasada Less is More.



Transulent Silk stosuję jedynie jako puder wykańczający. Nie zdał on u mnie egzaminu jako primer, ani jako puder do okolic oczu, ze względu na to, iż wygląda najlepiej nałożony w  minimalnej ilości. Nie zapewnia także matowego wykończenia, dlatego stosuję go jedynie zgodnie z przeznaczeniem.

Nie jest to typ kosmetyku, który przedłuża trwałość makijażu. Osobiście traktuję go jak wisienkę na torcie, natomiast o trwałość mają zadbać produkty, które mają bezpośredni kontakt ze skórą - w moim przypadku krem z  filtrem i primer matujący. Nie nastawiałabym się zatem na bajecznie długo utrzymujący się pełen makijaż - ten produkt zapewnia jedynie zdrowe wykończenie.

Tak jak wspomniałam wcześniej dobrze współpracuje z kosmetykami kolorowymi. Nie zmienia ich koloru, nie zmniejsza trwałości, jest zupełnie neutralny. Mam jedynie zastrzeżenia odnośnie  trwałości Transulent Silk - wygląda bardzo dobrze przez około 6 godzin, nie nadaje się także na bardziej ekstremalne warunki - w kontakcie z potem, czy sebum (uwaga osoby z  cerą tłustą) może zrobić krzywdę, o czym przekonałam się podczas upałów. Kwalifikuję go do pudrów codziennych i stosuję go na co dzień, natomiast podczas upalnych dni, życia w ciągłym ruchu, czy osobom z  tłustą cerą - trzeba bardzo dobrze zmatowić skórę zanim go nałożycie.

Nie jest to kosmetyk bez wad. Nie wygląda dobrze nałożony ponownie, wszelkie poprawki tym kosmetykiem kończą się u mnie fiaskiem. Zamiast zdrowej, rozświetlonej skóry uzyskuję efekt tłustej cery. Po nałożeniu momentalnie wchodzi w pory, jest to zupełnie inny efekt niż po nałożeniu na pełen makijaż, wówczas sytuację ratuje tylko krzemionka. Nie sprawdza się także jako jedyny element makijażu - wygląda najpiękniej na pełnym makijażu, po uprzednim przypudrowaniu skóry czymś matującym. Jeśli używacie kosmetyków mineralnych - można go nałożyć bezpośrednio na podkład.

Produkt jest bardzo wydajny. Polecam go osobom z  gładką, ładną cerą, której brakuje rozświetlenia i takiego zdrowego wykończenia. Z pewnością będzie to mój stały element zakupów, choć tak jak wspomniałam - nie jest to kosmetyk bez wad. Warto go zakupić, koszt to 72.90zł za 4,5g za stronie Costasy.pl. Cena może okazać się dosyć zaporowa, ale jest bardzo wydajny i daje specyficzny, rzadko spotykany, miękki efekt bez matowienia.


Korektor mineralny zupełnie nie przypadł mi do gustu. Czytałam negatywne recenzje na jego temat, jego mączny kolor i słabe krycie. Zdaję sobie sprawę, iż każdy ma zupełnie inną skórę, ale są pewne kwestie, których zaprzeczyć nie mogę.

Przetestowałam go na wiele sposobów i faktycznie, w niektórych sytuacjach sprawdza się fatalnie, w tym przypadku naprawdę ciężko jest mi znaleźć plusy. Jest bardzo, bardzo jasny, ale jest to jego największa zaleta. Jeśli macie bardzo bladą skórę, a chcecie jeszcze jaśniejszy korektor - to Blondie będzie idealny. Jest znaczący deficyt mineralnych korektorów odpowiednich dla niezwykle jasnej cery,a  ten spisał się  pod tym względem doskonale. Osoby, które mają cerę jasną - ten korektor będzie wyglądał jak biała, mączna plama, mimo że jest zalecany nawet przy podkładzie o tej samej nazwie,to moim zdaniem jest zdecydowanie za jasny.

Nie zgodzę się, iż ma słabe krycie. Jest to produkt dobrze kryjący, ma mocny pigment, ale nie dorównuje kremowym kamuflażom (suche produkty zawsze będą słabiej przyczepne do skóry). Jego konsystencja mimo pigmentu jest lekka, jednak należy uważać z ilością. Najlepiej współpracuje z syntetycznymi pędzlami.

Konsystencja produktu jest bardzo delikatna, dobrze rozdrobniona i przyjemna w użyciu. Wykończenie nie jest matowe, a satynowe. Wygląda bardzo naturalnie, oczywiście jeśli formuła się u Was sprawdzi.

Korektor kompletnie nie sprawdza się w stosowaniu na skórę twarzy. Przy kontakcie z sebum błyskawicznie warzy się i tworzy nieestetyczne placki, nie schodzi równomiernie. Mimo że nie czuć go na skórze - efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Korektor stosowałam zarówno podczas upałów, jak i podczas chłodniejszych dni - jego formuła na mojej skórze kompletnie się nie sprawdza, w bardzo krótkim czasie od nałożenia mam efekt ciasta. Niestety, równie źle zachowuje się nakładany punktowo na wypryski - bardzo brzydko schodzi, podkreśla strupki i stany zapalne, nie współpracuje z delikatnym podkładem. Skóra wygląda zdecydowanie lepiej z samym podkładem Lily Lolo. Dobrym pomysłem jest stworzenie pasty z odrobiny korektora, kropelki oleju jojoba i olejku z drzewa herbacianego - taka mieszanka trzyma się na skórze długo i dobrze maskuje niedoskonałości.


Aby zwiększyć krycie podkładu - wymieszałam go także z korektorem, tak, jak zaleca producent. Mimo że produkt końcowy zyskał trochę lepsze krycie, to nie wygląda na skórze tak naturalnie jak sam podkład. Tworzy maskę, podkreśla pory, wykończenie nie jest tak ładne i naturalne, podobnie jak nakładany punktowo - błyskawicznie warzy się. Jest także mniej trwały.

Myślałam, że być może ta formuła będzie odpowiadała moim okolicom oczu - niestety, tak się nie stało. Generalnie nie mam problemu z okolicami oczu - skóra jest dobrze nawilżona, nie mam zmarszczek, zasinień, widocznych żyłek. Nie wymagam zbyt wiele od korektora pod oczy - po prostu ma nie wysuszać, delikatnie rozświetlać spojrzenie, ma być niewyczuwalny na skórze i oczywiście nie może się warzyć. Ma odpowiedni, jasny kolor, ale to, jak wygląda na mojej skórze jest karygodne. Momentalnie się warzy, podkreśla załamania, zbiera się w nawet niewidocznych zmarszczkach, może jest trwały, ale chyba nie muszę wspominać jak fatalnie wygląda skóra po nałożeniu korektora.. Nie sprawdzi się u osób z zasinieniami, ponieważ nie jest to korektor korygujący. Ze względu na suchą formułę może wchodzić w załamania i je podkreślać - nie wiem naprawdę u kogo może się sprawdzić, bo moja skóra pod oczami ma niewiele wspólnego z  tym, co dzieje się na pozostałych obszarach i w żadnym wypadku się nie sprawdził. Nie jestem również zbyt wymagająca, zależy mi na naturalnym, przyjemnym wykończeniu,a  niezależnie od nałożonej ilości korektor momentalnie warzył się bezpośrednio po aplikacji.

Korektor najlepiej współpracuje z kosmetykami mineralnymi, z suchą formułą, po nałożeniu na tradycyjną kolorówkę robi mi straszną krzywdę, zresztą nawet z delikatnym podkładem LL... Odradzałabym go  tym, którzy poszukują mocno kryjącego produktu,w  celu zakrycia zaczerwienień, zasinień, myślę, że to kwestia formuły, może znajdą się osoby, którym będzie ona odpowiadała, u mnie zwyczajnie się nie sprawdza. Za 5g należy zapłacić 42.90zł na stronie polskiego dystrybutora.


Super Kabuki posiada stosunkowo długie włosie, ale jest bardzo zbity i wręcz nafaszerowany włosiem. Jest to włosie syntetyczne, ale nie jest ono tak miękkie i delikatne jak włosie pędzli Sigma, czy nawet syntetyki Hani. Moją skórę delikatnie kłuje i nie jest przyjemny w użyciu, zwłaszcza gdy próbuję nałożyć nim podkład mineralny i wymaga on okrężnych ruchów.

Włoski są doskonale równo przycięte, są one barwione. Podczas mycia pędzli w izopropanolu (tylko tak oczyszczam pędzle) włoski cały czas puszczają farbę, nie ma to jednak znaczenia w codziennym, zwykłym używaniu pędzli i jego kontaktu z kolorówką.

Pędzle typu baby kabuki o zaokrąglonym kształcie nie należą do moich ulubionych, ze względu na to, iż najlepiej pracuje się z nimi wcierając podkład (na co nie mogę pozwolić sobie stosując stabilną ochronę przeciwsłoneczną) , a wymaga to dość zdecydowanych okrężnych ruchów. Dodatkowo nieprzyjemne włosie pędzla delikatnie podszczypuje moją skórę - nie jest to szczota, której nie da się używać, jest bardziej miękki niż Hakuro, ale to nie jest najprzyjemniejszy pędzel jaki miałam w rękach.

Kwestią zupełnie osobistą jest bardzo krótka rączka. Zdaję sobie sprawę, iż jest to pędzel podróżny, do torebki, jednak mimo wszystko najlepiej pracuje mi się pędzlami z długimi rączkami - łatwiej jest kontrolować ruchy i zwiększać, czy też zmniejszać siłę nacisku. W połączeni z elastycznym, uginającym się i bardzo zbitym włosiem Super Kabuki nie spełnia swojego podstawowego zadania - nie sprawdził się w roli pędzla do podkładu.



Ze względu na długie, ale zbite włosie ciężko było mi znaleźć zastosowanie dla pędzla Super Kabuki Lily Lolo. Gęste, zbite włosie, ale przy tym długie pożera sporo podkładu, a przy tym słabo oddaje go na skórę. W duecie z delikatnym podkładem LL krycie jest znikome, sprawia iż podkład bardzo pyli, większość podkładu jest wszędzie, tylko nie na twarzy, jest niewydajny, a zamiast wyrównania kolorytu pełni jedynie rolę pudru. Podkład bardzo dużo traci podczas równoczesnego stosowania go z Super Kabuki.


Wielkość pędzla, a także ilość włosia sprawia, że nie jest on także najlepszym pędzlem do pudru. Jest zbyt zbity,a  przez to nie nakłada produktów równomiernie i lekko. Nie stawia on oporu - włosie jest bardzo elastyczne i wygina się pod naciskiem. Dla niektórych jest to zaletą - dla mnie jest to wadą, ponieważ przez taką elastyczność i śliskość włosia kosmetyki bardzo tracą na pigmentacji.

Znalazłam jednak dla niego zupełnie inne zastosowanie i w tej kwestii sprawdza się doskonale. Pędzel służy mi do zacierania granic kosmetyków kolorowych - niejednokrotnie wyciągnął mnie z opresji, gdy zdarzyło mi się przesadzić z ilością różu na policzkach :) Ze względu na elastyczne i długie włosie robi to bardzo delikatnie i tak też pozostanie. Sprawdza się również w nadawaniu koloru skórze, jednak najlepiej pracuje z kosmetykami słabo napigmentowanymi - nie nakłada produktów równomiernie i w duecie z kosmetykiem o mocnym pigmencie - tworzy placki.

Mam pewne wątpliwości co do jakości wykonania, niestety mimo dbałości o pędzle i delikatne traktowanie - uchwyt już zaczyna się przecierać, podobnie z białym logo. Nie zauważyłam żadnych strat w włosiu, nie wypadł mi ani jeden włosek podczas mycia i podczas użytkowania. Szkoda, że włosie nie jest bardziej delikatne, z tego względu nie sięgam po niego chętnie. Kabuki to koszt 79.90zł na stronie Costasy.


Dzięki Pani Aleksandrze miałam okazję wypróbować zestaw, na który tak szybko sama bym się nie zdecydowała. Dzięki niej moim hitem okazał się puder Transulent Silk - wykorzystuję go nie tylko na sobie, ale i na dziewczynach, które mam okazję malować. Bardzo ładnie wygląda na zdjęciach i w świetle dziennym, delikatnie rozświetla i sprawia, że cera wygląda zdrowiej. Bardzo go polubiłam. Podkład jest dosć specyficzny i zdania nie zmieniam - dla osób z problemami, dążących do ukrycia wszystkiego, co na skórze występuje - po prostu się nie sprawdzi. Jest bardzo delikatny i puszysty, jako jeden z niewielu nie powoduje u mnie przesuszenia i nie podkreśla tak bardzo suchych skórek (robi to w akceptowalnym stopniu), co jest nieprawdopodobne przy sypkiej formule. Towarzyszy mi podczas kuracji retonoidami, sprawdza się na razie na dobrą czwórkę, choć nie mogę nosić go zbyt długo, bo powoduje u mnie dyskomfort.. za to rewelacyjnie współpracuje z kolorówką, niekoniecznie mineralną.

W zasadzie nie wiem co mogłabym powiedzieć pozytywnego o korektorze. Ta formuła po prostu się u mnie nie sprawdza i nałożony na skórę robi mi zwyczajnie krzywdę. Używałam go na bardzo dobrze nawilżonej skórze, ale także podczas ekstremalnego łuszczenia przy stosowaniu retinoidów i sama nie wiem - patrzę na zdjęcia i ze smutkiem stwierdzam, że zepsuł cały efekt jaki dał podkład.

Nie jestem niestety do końca zadowolona z pędzla Super Kabuki, jeśli nie macie wrażliwej skóry i odpowiada Wam miękkość pędzli Hakuro, to akcesorium LL może się u Was sprawdzić. Nie odpowiada mi długość włosia, jego gęstość i zbyt mocna elastyczność, przez to ciężko było mi znaleźć dla niego zastosowanie. Mam jednak trochę inne preferencje i lubię, gdy podkład wygląda w określony sposób, ten pędzel nie ułatwia mi tego zadania,a  wręcz utrudnia.


Używacie kosmetyków Lily Lolo?Macie swoje ulubione?

Peeling chemiczny w domu | Kiedy warto stosować peelingi samodzielne w domu, a kiedy udać się do specjalisty? Podstawowe zasady tworzenia peelingów chemicznych i neutralizacji roztworów.

$
0
0

Można powiedzieć, że mamy już prawdziwą jesień,a  ostatnie podrygi lata i rozwścieczone bystre promyki słońca przebijają przez korony drzew coraz słabiej. Jest to idealna pora na mocną regenerację skóry - bardziej wtajemniczeni wiedzą, iż najwyższa pora zadziałać intensywniej za pomocą kwasów, tudzież retinoidów.

Dzisiaj pojawia się bardzo obszerny post o peelingach chemicznych. Nie mam absolutnie na celu negowania tworzenia kwasowych roztworów w domu, ale chcę Was przestrzec przed sytuacjami, które zdarzają się notorycznie. Przy okazji chcę Was bardzo przeprosić za nieprzewidzianą, prawie dwutygodniową przerwę w blogowaniu - natłok obowiązków, jesienna aura, natężony ruch na blogu i pełna skrzynka wiadomości rządzą się swoimi prawami.

Kiedy należy udać się do specjalisty?
Kiedy nie masz w ogóle pojęcia o kwasach i retinoidach, nigdy ich nie stosowałeś, nie wiesz co jest odpowiednie dla Twojej skóry, nie masz pojęcia, czy nie jesteś uczulony, w zasadzie Twoja wiedza jest zerowa. Aby wykonać i przeprowadzić odpowiednio peeling chemiczny trzeba być mimo wszystko w temacie, nie musisz mieć szóstki z chemii i nie musisz być takim freakiem jak ja, ale musisz uważnie czytać ze zrozumieniem i trzymać się odpowiednich stężeń i wartości.

Zapukać do drzwi specjalisty (osoby posiadającej wiedzę w zakresie dermatologii i kosmetologii) należy także wówczas, gdy masz problem z cierpliwością. Peelingi chemiczne nie są dla rozgorączkowanych, oczekujących szybkich efektów. Takie zabiegi wykonywane w zaciszu domowym przy początkowym braku efektów, czy nawet pogorszeniu skóry, kuszą do kolejnych, częstszych i silniejszych zabiegów, które w ogólnym rozrachunku przynoszą więcej negatywnych skutków, aniżeli tych pozytywnych. Nie mam super doświadczenia, ale bardzo często piszą do mnie osoby, które właśnie pod wpływem emocji wyrządziły sobie krzywdę. Peelingi chemiczne w domu to świetna sprawa, ale jak wykonuje je osoba, która ma chociaż podstawową wiedzę i nie ma natury choleryka - nie wyobrażam sobie, bym latała histerycznie zakreślając ósemki z czerwoną twarzą od poparzenia się mocnym kwasem ;)

Kiedy planujesz wyższe stężenia kwasów i peeling średniogłęboki. Są zabiegi, których odradzanie zajmuje mi wieki, kwasy w wysokich stężeniach są silnie toksyczne, a ich stosowanie niesie ze sobą wysokie ryzyko poparzenia chemicznego, trwałych blizn, wybroczyn i przebarwień, które są nieusuwalne żadną dotąd poznaną metodą. Moje zalecenia tyczą się głównie kwasów z grupy AHA i roztworów przeznaczonych wyłącznie do użytku profesjonalnego (kwas pirogronowy, TCA, rezorcyna) , gdyż nie penetrują one równo naskórka, wymagają skutecznej neutralizacji, a w przypadku niespodziewanej reakcji (do której może dojść nawet przy opornej skórze) nieoceniona jest pomoc medyczna, którą możemy otrzymać od razu.Muszę także wspomnieć, że nie liczą się tutaj minuty, ale sekundy! Działanie silnymi kwasami wymaga krótkich sesji i solidnej neutralizacji.


Jak więc zacząć swoją przygodę z kwasami?
Od toników - kupuj małe ilości kwasów, stosuj stężenia nie przekraczające 10%, papierki lakmusowe, zmieniaj lekko pH, obserwuj reakcje skóry. Mimo że takie testy zajmują sporo czasu, dają dużo do myślenia i potrafią wnieść w Twoją znacznie więcej niż ryzykowne peelingi chemiczne. Regularne stosowanie toników kwasowych o odpowiednio niskim pH, może znacznie lepiej oddziaływać na twoją skórę niż mocny, drażniący, silnie kwasowy roztwór. Pamiętaj o tym !

To także masa zabawy - może to brzmi nieco demonicznie, ale tworzenie własnych kosmetyków,  regulacja pH, obserwowanie efektów to prawdziwa frajda. Zanim poznałam większość kwasów w peelingu, bawiłam się nimi przez ponad 3 lata - machanie pH, zmienianie mocy kwasu, dodatek substancji czynnych. Jest mnóstwo wariantów zastosowania tego samego kwasu - można odkryć go na nowo tworząc kosmetyk z fazą tłuszczową, dodając alkoholu, czy glikolu. Sky is the limit.

Najgorszym błędem jest zawsze rzucanie się na głęboką wodę. Zdarza się, że czytam bardziej popularne blogi, poszukuję czegoś nowego, świeżego i czasami jak kulą w płot uderza we mnie bezmyślne polecanie środków, które są tak niebezpieczne...

Wyrób zdrowy nawyk - zawsze mierz pH ! 
Niezależnie, czy tworzysz roztwór peelingujący, czy tonik - zawsze mierz pH. Nie tylko baza kosmetyku, czy stężenie decyduje o sile kwasu, ale przede wszystkim pH. Im niższe, bardziej kwaśne - tym mocniejsze działanie kwasu. Nierzadko 5% tonik może działać intensywniej niż 15% krem. Pamiętaj, że kosmetyki do użytku codziennego nie powinny mieć niższego pH niż 4 (w przypadku cery trądzikowej i stosowaniu zasadowych środków), najlepszym rozwiązaniem jest trzymanie się wartości 5-6, ale w przypadku kwasowego toniku można zjechać spokojnie do 4. Zmiana pH może zupełnie zmienić działanie produktu - jeśli źle znosisz działanie kwasów - zawsze staraj się, by było w granicach normy.

Moja rada - poznaj swoją skórę i to, jak wpływają na nią poszczególne substancje
Nie można tego uniknąć, poza tym, to daje dużo do myślenia. Nie wyobrażam sobie świadomej pielęgnacji, ani tym bardziej pisania do Was, gdybym, dajmy na przykład znała działanie takiego kwasu LHA tylko w roli peelingu na spirytusie. Każdy ma inną skórę i mimo moich ogromnych chęci i zaangażowania, czasami zwyczajnie nie wiem, co może się sprawdzić - mamy aktualnie ogromny dostęp do półproduktów, do tworzenia własnych, domowych kosmetyków. To stało się tak samo modne, jak zdrowe, domowe posiłki . Warto korzystać i działając ostrożnie poznawać dokładnie swoją skórę i jej potrzeby.

No dobra, powiedzmy, że już wiesz, co jest odpowiednie dla Twojej skóry, masz pewien opracowany plan pielęgnacji i chcesz zabrać się do stworzenia roztworu peelingującego.

Zlewki, bagietki, niezbędne akcesoria
Przede wszystkim potrzebujesz naczynia, w którym wykonasz roztwór - nie musi to być w tym celu przeznaczona zlewka (choć polecam zakup zlewki z podziałką, można kontrolować ilość roztworu,a  także mamy 'dziobek' , który ułatwia bezpieczne zlanie produktu końcowego) ale nawet szklane naczynie. Generalnie wszystkie narzędzia laboratoryjne powinny być szklane, ewentualnie plastikowe, choć te szklane zawsze będą miały przewagę. metal może wchodzić w reakcje z niektórymi substancjami aktywnymi, niektóre plastiki również mogą wchodzić w interakcje i powodować rozkład substancji czynnych. Szkło zawsze jest neutralne, można je wyparzyć, zdezynfekować i powtarzać te same czynności aż do zbicia takiej zlewki. Ups.

Oprócz zlewki potrzebujesz oczywiście czegoś do mieszania - najlepiej bagietka szklana i narzędzie do odmierzania (łyżeczka miarowa, strzykawka, waga jubilerska). No i tutaj zaczynają się schody.

Są zwolennicy mierzenia w łyżeczkach miarowych - czyli koniecznie musisz znać gęstość produktu, by otrzymać wynik w ml i móc go odmierzyć za pomocą takiej łyżeczki. Nie jest to też najlepsza i najbardziej dokładna forma mierzenia, bo często robi się to na oko. Jeśli więc lubi Ci się sypnąć czasem więcej niż zwykle, waga jubilerska jest lepszym wyborem.

Waga jubilerska wywołuje u mnie ambiwalentne odczucia, mierzenie na łyżeczkach jest wygodniejsze i szybsze, ale być może moja opinia wynika z tego faktu, że ciężko jest natrafić na dobrą wagę. Moja waga (zapłaciłam za nią około 25 złotych na ECOSPA.pl) skutecznie zniechęca mnie do takiej formy odmierzania - choć zdaję sobie sprawę, że jest to najbardziej profesjonalne i wręcz wymagane w kręceniu bardziej skomplikowanych formuł, gdzie nie można poszaleć i trzeba trzymać się określonej ilości, do dwóch miejsc po przecinku. Nie będę zaskoczona, jeśli usłyszę, że Twoja waga przekłamuje wagę, wyłącza się w trakcie odmierzania i w ostateczności wytrąca Cię z równowagi. Jeśli znacie naprawdę dobrą wagę jubilerską, która nie wyłącza się w trakcie mierzenia i najlepiej waży z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku - dajcie znać ;)

I najważniejsze - papierki lakmusowe. Przyjaciele każdego chemika. Choć te, które są dostępne w sklepach z  półproduktami nie są tak dokładne jak te, które miałam kiedyś ogromną przyjemność sprawdzić u farmaceuty, to nie mogę złego słowa powiedzieć o tych dostępnych na stronie zróbsobiekrem. Natomiast chcę Cie przestrzec przed podejrzanie tanimi papierkami na allegro, bardzo przekłamują pH i wolę nie myśleć, jak wiele osób właśnie przez tak nieuczciwe zagranie sprzedawców mogło zrobić sobie krzywdę. Jeśli więc kupujesz - to u sprawdzonego sprzedawcy.

Środki do dezynfekcji
Zachowanie higieny pracy to kwestia priorytetowa, przy tworzeniu kosmetyków, a nawet przy ich nakładaniu. Nie wystarczy sparzenie sprzętu laboratoryjnego i umycie rąk mydłem, koniecznie jest użycie preparatów dezynfekujących. W warunkach domowych wystarczający okaże się alkohol rektyfikowany w połączeniu z izopropanolem, natomiast szczerze polecam Wam zakup specjalistycznego płynu, który zabija wszystkie bakterie bez wyjątku (alkohol i wrzątek zabija niestety tylko niektóre szczepy) - polecam Skinsept, który jest z powodzeniem stosowany w warunkach szpitalnych.

Dlaczego jest to tak ważne? Temat higieny niebawem zostanie poruszony na moim blogu, natomiast nieprzestrzeganie zasad BHP może prowadzić do infekcji i zakażeń skóry, a także przenoszenia niezwykle niebezpiecznych szczepów. szczepy, które były dla Ciebie bezpieczne przed zastosowaniem peelingu, po zniszczeniu twojej naturalnej ochrony mogą okazać się niezwykle groźne nie tylko dla Twojej skóry, ale przede wszystkim zdrowia. Zanim zaczniesz kręcić - koniecznie sparz szklane akcesoria, a następnie obficie spryskuj je płynem do dezynfekcji. Pozostaw do wyschnięcia. Twoje dłonie powinny być również odkażone, a następnie nałóż jednorazowe rękawiczki.

Zakup kwasu
Wiesz już, że jestem sceptycznie nastawiona do podejrzanych sprzedawców i portali, które zajmują się powszechnym handlem, nie specjalizują się w jakiejś konkretnej dziedzinie. Kwasy, to substancje niebezpieczne i toksyczne, zawsze kupuj je ze sprawdzonego źródła, u producenta, który w każdej chwili może przesłać ci kartę charakterystyki produktu. Jeśli ktoś sam nie wie co sprzedaje, oferuje produkty w niskich, wręcz podejrzliwych cenach - nie ryzykuj swoim zdrowiem. Czymś zupełnie abstrakcyjnym są dla mnie gotowe roztwory kwasów - ma być łatwiej, a jest trudniej. Ciężko jest taki produkt rozcieńczyć, uzyskać dokładne stężenie, ciężko jest operować pH - jeśli kwas, to czysty.

Rozpuszczalnik i krótka charakterystyka kwasów
W zależności od kwasów i ich rozpuszczalności mamy cztery rozpuszczalniki : woda, olej, glikole i oczywiście alkohol.

Kwasy rozpuszczalne w wodzie, ze względu na nie penetrujący nośnik i swoją budowę chemiczną działają głównie na wierzchnią warstwę naskórka, nie wywołując głęboko skórnego stanu zapalnego. Nie mają one także możliwości penetrowania porów (a z pewnością woda im tego nie ułatwia) i głównie działają na wierzchnią warstwę naskórka - dzięki temu skóra staje się wygładzona i zyskuje zdrowy, jednolity koloryt. Kwasami rozpuszczalnymi w wodzie są kwasy AHA i PHA, to jedne z najprostszych w  obróbce. Nie jestem zwolenniczką wysokoprocentowych peelingów kwasami AHA (głównie mlekowym, glikolowym i pirogronowym) ze względu na ich wysoką toksyczność i nierówną penetrację cząsteczek, przez co bardzo łatwo o nieprzewidziane przebarwienia i poparzenia.

Kwasy rozpuszczalne w olejach maja już zupełnie inną budowę i mają realną szansę wniknąć i oczyścić pory. Cząsteczki nie mają problemu przebicia się przez ludzkie sebum, dlatego są szczególnie polecane osobom z cerą trądzikową i zanieczyszczoną. Kwasy rozpuszczalne w tłuszczach to kwasy LHA i BHA.

Z wyrobami alkoholowymi i glikolowymi są zgodne wszystkie kwasy, są takie, które można rozpuścić tylko w wyrobach glikolowych (np. azelainowy).

Wybór rozpuszczalnika nie jest czymś przypadkowym.Najdelikatniejsze peelingi i toniki kwasowe zawsze tworzymy na wodzie (wodzie demineralizowanej). Nie polecam w tym celu hydrolatów, z tego względu, że są to silnie kwasowe roztwory i zwyczajnie niszczą właściwości wód kwiatowych. Woda dermineralizowana klasy farmaceutycznej jest najlepszym wyborem, gdyż jest neutralna, nie wpływa na pH produktu, nie uczula i nie alergizuje.

Jednym z najgorszych rozpuszczalników w peelingach jest olej. To słaby nośnik, który nadaje się bardziej do tworzenia kosmetyków z frakcją tłuszczową z kwasami, aniżeli w formie peelingu kwasowego. Bardzo ciężko jest w nim rozpuścić kwasy, zwłaszcza w wyższych stężeniach. Olej jest także ciężko zmyć,nie przekonuje mnie taka forma peelingów.

Alkohole i glikole to jedne z najpowszechniejszych rozpuszczalników, można w zasadzie rozpuścić w nich wszystko. Dodatkowo są doskonałym nośnikiem substancji aktywnych, więc najsilniejsze peelingi, szybko penetrujące to właśnie te na alkoholu i glikolach. Alkohol do roztworu peelingującego w roli rozpuszczalnika musi być jak najwyżej procentowy, w tym celu sprawdzi się spirytus rektyfikowany, spożywczy 96%. Wchłania się błyskawicznie, bezproblemowy w aplikacji (zwróć uwagę na zawartość procentową, niższe stężenia alkoholu będą wymagać innych proporcji i będą utrudniać rozpuszczalność substancji nierozpuszczalnych w wodzie, np. kwasy BHA) i banalnie łatwy w neutralizacji. Minus jest taki, że może podrażnić skórę i ją odwodnić (z czym ogólnie trzeba się liczyć przeprowadzając serię peelingów), dlatego osoby, które nie są w stanie go tolerować nawet w seriach peelingów - zainteresowałabym się glikolem polietylenowym

PEG-400 to jeden z najdelikatniejszych rozpuszczalników, bardzo łatwy w obsłudze. Poleciłabym go osobom, które nie są w stanie stosować tolerować tak wysokich stężeń alkoholu.  Jest lepki, odczuwalnie nawilża, niweluje łuszczenie skóry i zapobiega podrażnieniom. Roztwory wykonane na glikolu polietylenowym są niezwykle delikatne, skutecznie łagodzi negatywne działanie kwasów, dlatego jest świetny w przypadku bardzo wrażliwej, naczynkowej cery. Niestety, może działać komedogennie i aknegennie.

Glikol propylenowy to bardzo niedoceniany rozpuszczalnik przez domowych chemików, a to jeden z najpopularniejszych nośników w typowej, drogeryjnej pielęgnacji. Jest też bardzo tani. Umieściłabym go pomiędzy alkoholem, a PEG-400. Penetruje szybko (ale nie tak alkohol), ale nie podrażnia tak mocno, nie pozostawia również tak nieprzyjemnej i lepkiej warstwy jak PEG-400. Jest oleisty w dotyku i daje wrażenie delikatnego nawilżenia bezpośrednio po nałożeniu, nie zauważyłam, by przyczynił się do pogorszenia stanu skóry, dlatego polecam go tym, którzy skończyli z podskórnymi bombami po PEG-400.

Peeling chemiczny krok po kroku
Wykonanie peelingu to jedna z najprostszych rzeczy, gdyż nie wymaga mierzenia pH, a jedynie (a może aż?)  dokładności w odmierzaniu składników. Należy zwrócić uwagę na to, jaki ciężar bierzemy pod uwagę (nasypowy, czy właściwy) gdyż przez chwilę nieuwagi zamiast 15% roztworu zrobimy dwa razy silniejszy.

  • Zanim przystąpisz do wykonania peelingu chemicznego, pamiętaj o przygotowaniu skóry roztworem o wyższym pH (np. tonik) przez około 14 dni. Nie zapomnij o wykonaniu próby uczuleniowej!
  • Przygotuj zdezynfekowane i odkażone narzędzia, zadbaj o czystość miejsca pracy
  • W zlewce umieść odpowiednią ilość wybranego rozpuszczalnika
  • Odmierz ilość kwasu i wsyp/wlej go ostrożnie do rozpuszczalnika i mieszaj szklaną bagietką
  • Roztwór w zależności od konsystencji możesz nakładać płatkiem kosmetycznym lub palcami
  • Zaczynaj od krótszych sesji, sukcesywnie wydłużając czas trzymania kwasu, podwyższając jego stężenie
  • Zneutralizuj kwas roztworem neutralizującym

Skuteczna neutralizacja kwasu 
Nie musisz kupować neutralizatora, by skutecznie zniwelować działanie kwasu, wystarczy sprytny trik z sodą. Soda oczyszczona, taka, jaką znajdziesz na każdej półce sklepowej to nic innego jak wodorowęglan sodu. Jest bardzo zasadowa, dlatego świetnie nadaje się do neutralizacji kwasu, znacznie lepiej niż mleczan sodu, czy mydło. Mydło nie jest skutecznym środkiem neutralizującym, zwłaszcza przy silnych kwasach, dlatego bardzo polecam Ci szybki, tani i szalenie skuteczny roztwór neutralizujący z sody.

Wykonanie roztworu jest banalnie proste. Do miseczki wlej około 150ml wody i około łyżki sody, tyle, byś nie miał żadnego problemu z jej rozpuszczeniem - powinna doskonale się rozpuszczać, pozostawiając mętny roztwór. To wszystko. ;)

Kwasy wymagające bezwzględnej neutralizacji to kwasy AHA i PHA, dla bezpieczeństwa powinieneś przywracać pH za pomocą neutralizatora po każdym zabiegu, w sytuacji, gdy  pH skóry zostaje drastycznie obniżone. Kwasy podlegające samoneutralizacji to kwasy BHA, natomiast tak jak wspomniałam wyżej - warto przywrócić naturalne pH za pomocą roztworu neutralizującego.

Neutralizacja kwasu jest bardzo ważna, tak samo ważna jak przestrzeganie odpowiedniego pH. Przetrzymywanie takiego silnie kwasowego roztworu na skórze jest bardzo szkodliwe i toksyczne, może przyczynić się do powstania blizn i przebarwień po poparzeniu chemicznym, a także może trwale uszkodzić barierę ochronną skóry.

Pielęgnacja po peelingu chemicznym
To jedno z najczęściej pojawiających się pytań i na Waszą prośbę pojawi się jeden obszerny, konkretny wpis, który z pewnością podlinkuję, gdyż jest to wpis otwarty.

Wychodzę z założenia, że na taką skórę w miarę możliwości najlepiej jest nie nakładać nic. Moje podejście nie wynika ze skrajnego minimalizmu, ale z faktu, iż skóra potraktowana tak silnym roztworem jest po prostu bardzo uważliwiona. Kolejną kwestia jest to, że obciążając skórę kosmetykami upośledzamy jej zdolność do samoregeneracji.


Zmieniam jednak moje stanowisko w przypadku silnych kwasów, gdy w brutalny sposób pozbyliśmy się naturalnej bariery ochronnej i taka goła skóra (jakkolwiek to brzmi) jest bardzo podatna na otarcia i powstawanie ranek oraz działanie bakterii i grzybów. Wówczas konieczne jest zastosowanie kosmetyku zapewniającego okluzję - płaszczyk, który otuli skórę i zapobiegnie jej nadmiernemu odwadnianiu. Moim numerem jeden jest lanolina i olej lanolinowy - są to substancje pochodzenia zwierzęcego, które mają wysokie powinowactwo do ludzkiego naskórka i skutecznie blokują nadmierną ucieczkę wody. Mają wysoki potencjał komedogenny, ale nie powinno być to Twoim zmartwieniem w przypadku jednorazowego zastosowania po chemicznym złuszczeniu naskórka.

Nie polecam i odradzam stosowanie kosmetyków do codziennej pielęgnacji - nawet jeśli nie powodowały u Ciebie alergii i podrażnień, w kontakcie z tak delikatną skórą mogą je wywołać. Może dojść także do nieprzewidzianej reakcji skóry, dlatego postaw na bardzo prostą, minimalistyczną pielęgnację. Odradzam stosowanie także naturalnych olejów z wysoką zwartością kwasów omega-6 i omega-3 bezpośrednio po spłukaniu roztworu, gdyż są dodatkowym środkiem penetrującym i mogą nasilić podrażnienia. Najbezpieczniejszymi substancjami po chemicznym złuszczeniu naskórka są : lanolina, masło shea i parafina.

Podstawą podstaw jest oczywiście ochrona przeciwsłoneczna - bezpośrednio po peelingu warto postawić na te chemiczno-mineralne lub mineralne, ze względu na mechanizm działania filtrów chemicznych mogą nasilać podrażnienie i zaczerwienienie skóry.

Dobrze dobrany kwas do potrzeb nie powinien rujnować Twojej obecnej pielęgnacji. Wymaga jedynie subtelnych zmian i balansu między nawilżeniem, a natłuszczeniem.



Pozdrawiam,
Ewa

Earthnicity Minerals | Velvet HD Puder utrwalająco-matujący

$
0
0

Uwielbiam wszelkie pudry wykańczające, ale gdybym miała wskazać tylko jeden - z pewnością byłaby to krzemionka. Dlatego podejmując współpracę z Earthnicity Minerals, postanowiłam wypróbować pudru utrwalająco-matującego Velvet HD.

Moja recenzja nie mogłaby być negatywna, bo przeczyłabym sama sobie. Natomiast poraża mnie jedna rzecz - cena. Jest dwukrotnie niższa niż w przypadku pudru MUFE, ale nadal 90 złotych za zmodyfikowaną mikę krzemionką nie ma racji bytu i takie zagrania marketingowców strasznie podnoszą mi ciśnienie, zwłaszcza, że krzemionka kosztuje grosze. Ciężko jest mi zaprzeczać, że to cudowny składnik, ale ten tak promowany luksus jest dla każdego. Nie tylko dla wybrańców.

Skład pudru Earthnicity Minerals jest, jak przypuszczam powleczeniem miki krzemionką oraz dodatkiem azotku boru w celu zwiększenia przyczepności. Muszę przyznać, że to jedna z najlepszych krzemionek jakie stosowałam - jest doskonale gładka, puszysta, leciutka i daje efekt wygładzonej, nieskazitelnej cery. A przy tym absolutnie nie pyli i doskonale przylega do skóry. Faktem jest, iż podobny efekt można uzyskać tańszymi zamiennikami,a  cena jak w przypadku pudru MUFE jest nadal zaporowa. Bardzo podobny efekt można osiągnąć Velvet Spheres z dobrze nam znanej kolorówki, natomiast nie jest to do końca to samo. Przyczepność pudru zwiększono dodatkiem azotkiem boru (jest to składnik nieorganiczny, wytwarzany za pomocą syntezy chemicznej), który sprawia, że kosmetyk jest nie do zdarcia i dodatkowo zyskuje na jedwabistości, dzięki poznaniu tego produktu już wiem, czym wzbogacę moje pudry wykończeniowe. Człowiek uczy się całe życie.

Nie jest to typowa krzemionka. Początkowo przypuszczałam iż jest to połączenie krzemionki z tańszym wypełniaczem -jednak pierwsza aplikacja natychmiast zmieniła moje stanowisko : doskonałe rozdrobnienie, przyczepność i zniewalający satynowy efekt po nałożeniu. Dzięki prawdopodobnie zastosowanej technologii kosmetyk jest bardzo przyjemny w użyciu i odpowiedniejszy dla skóry odwadniającej się. Uzyskujemy bardziej efekt subtelnego blasku i niesamowitego wygładzenia, aniżeli matu (choć oczywiście ten produkt to robi) co bardzo mi odpowiada. Produkt daje efekt silnego rozproszenia światła i takie rozwiązanie zdecydowanie bardziej polecam w celu wykończeniowym - daje niezwykle świetlisty, zdrowy, lekki efekt, który jest wart każdej wydanej złotówki. A jeśli można wydać mniej, to czemu by z  tego nie korzystać.


Zanim przejdę do opisu produktu, możecie zobaczyć jak wygląda moja cera potraktowana minimalną ilością podkładu mineralnego Ecolore (najlepszy podkład mineralny jaki miałam, a recenzja powinna pojawić się jeszcze w tym miesiącu) i pudru , który tak jak widać zresztą jest fenomenalny. W zasadzie samo zdjęcie wyjaśnia wszystko i pokazuje w jak magiczny sposób działa mika powleczona krzemionką.

Puder jest całkowicie transparentny, nie wpływa na barwę kosmetyków i jest w tej kwestii neutralny. Wzorcowo współpracuje z kolorówką mineralną, jak i tradycyjną. Wychodzi przepięknie na zdjęciach, o ile jest nałożony równomiernie i umiejętnie, dużym, puchatym pędzlem w minimalnej ilości. Krzemionka ze względu na swoje właściwości może nie wychodzić dobrze na zdjęciach (efekt odcinającej się białej skóry) robionych z lampą błyskową, dlatego należy nakładać ją w oszczędnej ilości. Aby spotęgować efekt matujący i utrwalający, należy wcisnąć puder zbitym, płaskim pędzlem - trzeba jednak mieć na uwadze, że takie rozwiązanie najlepiej sprawdzi się w świetle dziennym. Sprawdzi się u osób z  tłustą cerą, ponieważ krzemionka silnie pochłania sebum, jeśli zastosujemy ją o osób z cerą suchą - możemy mieć niemiłą niespodziankę przeglądając zdjęcia. W tym przypadku bardziej polecam miki powlekane krzemionką. sprawdzają się po prostu lepiej i są bardziej uniwersalne, zwłaszcza jeśli wykonujecie makijaż profesjonalnie.

Jest to składnik nieuczulający, nie wywołujący alergii i podrażnień. Działa na zasadzie gąbki, która pochłania wilgoć i sebum, dodatkowo przylega doskonale do skóry - dzięki temu możemy uzyskać efekt gładkiej, odpowiednio zmatowionej skóry na znacznie dłużej. Muszę nadmienić, iż nie jest to płaski mat. Krzemionka cudownie gra światłem i zapewnia tak zwany efekt soft focus' , high - definition, przy jej użyciu cera sprawia wrażenie bardzo świetlistej, gładkiej i zdrowej, a przy tym odwraca uwagę od wgłębień i nierówności na skórze. To mat, który bardzo lubię w kosmetykach, gdyż nie powoduje efektu płaskości, a niesamowicie zmiękcza rysy i dodaje skórze świeżości. Nie dziwię się, że jest to jeden z najbardziej pożądanych surowców w makijażu fotograficznym.

Proszek jest niezwykle delikatny i jedwabisty w  dotyku. Nie skrzypi podczas rozcierania palcami i jest bardzo miałki. Cudownie się rozprowadza, wystarczy niewielka ilość, by uzyskać satysfakcjonujący efekt. W zależności od preferencji można nałożyć go i w większej ilości - wówczas puder da efekt matujący, i mniejszej - kosmetyk zmiękczy rysy i doda świeżości skóry, odwracając uwagę od niedoskonałości. Zależnie od efektu możemy użyć większego, puchatego pędzla, jak i tradycyjnego flat topa.

Dzięki swoim właściwościom puder zapewnia nienaganny wygląd przez wiele godzin i znacząco przedłuża jego trwałość. Zmniejsza widoczność rozszerzonych porów, zmarszczek i wgłębień. Do tego nie wpływa negatywnie na stan skóry - jest niekomedogenny. Nie osiada także w zagłębieniach - idealnie stapia się z cerą. Podczas regularnego stosowania zauważyłam, że skutecznie odwraca uwagę od suchych skórek, dlatego używam go namiętnie podczas stosowania retinoidów.


Czysta krzemionka zapewnia także doskonały efekt matu, natomiast zdecydowanie bardziej polecam Wam krzemionkę sferyczną i rozwiązanie, jakie zastosowało Earthnicity, produkt wygląda naturalniej na skórze - właściwości absorbujące sebum zmniejszają się, ale są nadal na wysokim poziomie. Jeśli zależy Wam na mocnym macie - warto rozejrzeć się na modyfikowaną krzemionką powleczoną dwutlenkiem tytanu i tlenkiem cynku. Nałożona w obfitej ilości może nieciekawie wychodzić na zdjęciach, dlatego zazwyczaj traktuję ją jako typowy puder wykańczający, aniżeli kosmetyk mający za zadanie zapewnić długotrwały efekt matowej skóry. Napisałam, iż można uzyskać nią efekt rozświetlenia - nie jest to rozświetlenie typu połyskująca mika i mieniący się brokat - jest to bardzo subtelny blask i nadanie skórze delikatniejszego wyrazu. To efekt bardzo pożądany i rzadki w gotowych, ogólnodostępnych kosmetykach, jedynie krzemionka i powlekanie nią miki dają taki unikatowy efekt.

Wiele osób z problematyczną cerą ma problem z doborem kosmetyków, które mają zapewnić wyrównanie kolorytu - nieważne, czy jest to podkład mineralny, czy tradycyjny. Nie każdemu z  cerą tłustą podoba się także efekt silnego matu i mocnego krycia, które nie wygląda dobrze. Dzięki użyciu krzemionki uzyskasz efekt all in one - krzemionka pochłonie nadmiar sebum,a  przy tym odwróci uwagę od Twoich niedoskonałości i sprawi, że będziesz wyglądać młodziej i świeżo. Nieważne, że stosujesz podkład silnie kryjący - nawet mocno kryjący makijaż przy jej użyciu wygląda znacznie lepiej i lżej. Wypróbowałam masę pudrów i jedynie krzemionkę darzę takim uczuciem.

Można więc powiedzieć, że puder Earthnicity wad nie ma. W zasadzie ma jedną (a raczej dwie) - przez właściwości absorbujące może odwadniać skórę (choć technologia zastosowana w pudrze jest zdecydowanie bardziej łaskawa pod tym względem aniżeli czysta krzemionka) i powinien być stosowany przez osoby z suchą skórą tylko okazjonalnie, no i oczywiście wysoka cena. Myślę jednak, że jesteśmy w  taki sposób naciągani w każdej dziedzinie handlu i są kosmetyki kompletnie nie warte swojej ceny - przymykając jednak oczy na kwotę, jaką musicie na niego przeznaczyć, efekt po nałożeniu mówi sam za siebie.

Komu polecam taką technologię? Wszystkim. Zwłaszcza tym, którzy nie mają idealnej cery, a nie lubią efektu płaskiego matu. Bacznie obserwuję aktualne kosmetyczne trendy i ze smutkiem stwierdzam, że typowe kosmetyki rozświetlające, które działają w zupełnie inny sposób niż krzemionka robią większości kobiet straszną krzywdę. Zastosowanie pudru Earthnicity i półproduktowego zamiennika pozwoli połączyć nam lekki, zdrowy efekt i naturalny blask skóry, przy jednoczesnym zmatowieniu bardziej tłustych partii twarzy i odsunięciu uwagi od niedoskonałości.


Puder może być także doskonałą bazą własnego podkładu mineralnego, zamiast tradycyjnej miki. Może pełnić także rolę primera przed nałożeniem podkładu. Możliwości jest mnóstwo, ze względu na unikalne właściwości krzemionki.

Jest także świetnym dodatkiem do kremu na dzień, który jest trochę zbyt tłusty. Dodatkowo nada skórze jedwabistości i znacznie wygładzi oraz polepszy aplikację produktów kolorowych na skórę - dodatek pudru Earthnicity (w przypadku bardziej tłustej skóry krzemionki powlekanej filtrami fizycznymi) do bazy pod makijaż to mój mały trik w celu zwiększenia przyczepności makijażu, lepszego rozprowadzania (zwłaszcza jeśli podkład sam w  sobie jest tępy) i ograniczenia nadprodukcji sebum, jeśli zdarzy mi się malować klientkę z cerą tłustą.

Plusem jest także niesamowita wydajność, nawet przy codziennym stosowaniu ubytek pudru jest znikomy. Mam pewne obiekcje do opakowania, które jest bardzo podatne na zarysowania oraz brak przesuwanego wieczka, które sprawiłoby, iż grawitacja mogłaby być bardziej łaskawa dla zawartości. Wielokrotnie zdarzyło mi się wysypać produkt,a  przez brak zabezpieczenia znaczna ilość pudru wylądowała na podłodze.

Czy polecam zakup pudru Eatrhnicity?  Polecam zakup miki powlekanej krzemionką. Nie rozumiem tak wysokiej ceny produktu i prawdopodobnie, gdybym nie znała oferty firm, sprzedających półprodukty- piałabym z zachwytu. Spodziewałam się trochę innej formulacji i może zaskoczenia? Niestety, mimo że kosmetyk spełnia swoje zadanie na szóstkę z plusem i odnośnie działania nie mam do czego się przyczepić - ten efekt już dobrze znam i mam go za znacznie niższą cenę.Porównując jednak ten kosmetyk m.in do pudru Make Up For Ever - nawet nie macie się nad czym zastanawiać i za o połowę niższą cenę macie produkt znacznie bardziej uniwersalny i dajacy niezwykle naturalny, odmładzający efekt. Przeglądając także ofertę producentów kosmetyków mineralnych - jest to nadal puder w granicach normy, mimo że nie ma zbyt dużej pojemności - bo jedynie 4.5g. Pełnowymiarowy produkt możecie zakupić w sklepie producenta za cenę 88 zł.



Pozdrawiam,
Ewa

Mój demakijaż | W jaki sposób oczyszczam dokładnie skórę ze wszystkich zanieczyszczeń, ulubione naturalne kosmetyki

$
0
0
O tym, jak ważny jest codzienny, dokładny i staranny demakijaż można by rzec, że powiedziano wszystko. Dzięki temu, że udzielacie się bardzo chętnie w komentarzach, dostrzegłam, że niestety wielu z  Was ma z tym poważny problem. Nie dziwię się, aktualnie kosmetyki są tak wodoodporne i tak trwałe, że naprawdę ciężko jest mi uwierzyć, że jakikolwiek żel jest w stanie usunąć wszystko, co znajdowało się na skórze. Dlatego chętnie pokażę Wam, jak przebiega u mnie codzienna, wieczorna rutyna.

Sama szukałam odpowiedniej metody oczyszczania bardzo długo i muszę ze smutkiem stwierdzić, że to właśnie nie przykładanie się do tej czynności i nieodpowiednie środki myjące znacząco pogarszały stan mojej cery. Odkąd wypracowałam swój schemat nie mam problemu z zaskórnikami i rozszerzonymi porami, a skóra jest bardziej czysta i nie sprawia mi aż takich problemów jak kiedyś. Choć oczywiście nadal borykam się z trądzikiem, jednak mój problem nie jest aż tak bardzo nasilony. Jeśli Twoja skóra jest bardzo podatna na powstawanie zaskórników i sprawia wrażenie poszarzałej i niedokładnie oczyszczonej , radzę przyjrzeć się obecnej pielęgnacji i zachęcam do przeczytania całego wpisu.


Moja przygoda z oczyszczaniem i dojściem do aktualnej pielęgnacji trwała bardzo długo. Od zawsze narzekałam na agresywne środki myjące, a permanentne wysuszenie i ściągnięcie skóry było ceną dobrego usunięcia zanieczyszczeń. Przez nieudane eksperymenty bardzo szybko zrezygnowałam ze stosowania mydeł, na rzecz żeli, które w większości prowadziły do odwodnienia skóry,a  przy tym nie zapewniały mi czystej cery. Następnie zaczęłam interesować się wówczas modnym oczyszczaniem olejem, a także ochoczo próbowałam akcesoriów, które miały zapewnić mi jeszcze lepszy efekt : silikonowe szczoteczki, ściereczki z mikrofibry, urządzenia z hipoalergicznego silikonu. Aktualnie moja opracowana metoda nie wymaga żadnych dodatkowych narzędzi i żadnych rewolucyjnych rozwiązań, a bazuje na  trzech produktach, które w połączeniu zapewniają mi idealnie czysta skórę bez podrażnień. Jeśli czytasz mnie dłużej, wiesz, że od kilku miesięcy przewijają się ciągle te same produkty, gdyż nie odczuwam potrzeby odkrywania czegoś nowego.


Demakijaż zawsze zaczynam od rozpuszczenia makijażu i kremu z filtrem za pomocą oleju (jeśli mam mocny makijaż oczu, przed tym krokiem usuwam kosmetyki kolorowe za pomocą płynu micelarnego). Tradycyjne OCM nie miało u mnie racji bytu i zwyczajnie się nie sprawdzało - usunięcie oleju z  powierzchni skóry sprawiało mi problem, a jego niedokładne spłukiwanie nasilało zmiany trądzikowe i powodowało wysyp zaskórników. Generalnie tak modne i popularne Oil Cleasing Method nie dawało u mnie żadnych pozytywnych efektów, dlatego potrzebowałam środka, który będzie w podobny sposób łączył się z zanieczyszczeniami, ale nie będę mieć problemów ze zmyciem go ze skóry.

Rewolucyjnym produktem w mojej pielęgnacji okazał się olejek myjący, który towarzyszy mi już od 4 lat. Zawsze kupuję go regularnie na stronie BiochemiaUrody, nie tylko z sentymentu, ale przemawia do mnie jego prostota składu - niebawem pokażę Wam jak w prosty sposób wykonać taki olejek za pomocą półproduktów. Rewolucyjność tego kosmetyku polega na połączeniu oleju i emulgatora, który w kontakcie z wodą emulguje tłuszcz i tworzy delikatną emulsję. Olejek zawsze nakładam na brudną skórę i wykonuję delikatny masaż, by zemulgować olej, a następnie spłukuję go ze skóry. To bardzo delikatny preparat, który nie podrażnia mojej skóry ani oczu, a bardzo dobrze zmywa nawet wodoodporne kosmetyki. W kontakcie z wodą nie daje mocnej piany, a tworzy delikatną, mleczną i otulającą emulsję. Olejek pozostawia specyficzny film na skórze, daje zupełnie inne uczucie niż po użyciu wysuszających, agresywnych żeli. Myślę, że jest w stanie sprawdzić się w pojedynkę u osób z bardzo suchą skórą albo podczas kuracji izotretinoiną doustnie. Na mojej trądzikowej cerze olejek wymaga użycia mocniejszego produktu, który usunie resztki oleju z  powierzchni skóry.

Używanie olejku myjącego samodzielnie w bardzo szybkim tempie przyczyniło się do pogorszenia stanu mojej cery, dlatego początkowo łączyłam go z żelami, które na dłuższą metę się u mnie nie sprawdzały. Przez długi czas byłam obojętna naturalnym mydłom, natomiast moje zdanie uległo zmianie, gdy natrafiłam na czarne mydło afrykańskie, które jest zupełnie inne niż te, które można kupić w sklepach z naturalnymi kosmetykami.


Mydło afrykańskie jest przede wszystkim bardzo delikatne i tak jak większość mydeł powodowała u mnie mocne ściągnięcie i suchość skóry  - nawet podczas długiego stosowania nie przyczyniło się do odwodnienia mojej cery. Duże znaczenie ma także użycie mydła bezpośrednio po olejku myjącym - olej znacznie łagodzi działanie myjące mydła i sprawia, że jest bardziej delikatne.

Mydło pieni się i zachowuje inaczej niż te,z  którymi miałam nieszczęście obcować. Tworzy niesamowicie miłą, wręcz mleczną, puszystą piankę i cudownie oczyszcza moją cerę. Oczyszczanie tym środkiem jest niezwykle przyjemne i relaksujące, a co najważniejsze, zapewnia mi czystą cerę bez nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia i skrzypienia. Spłukując pianę czuję jak moja skóra jest czysta i delikatna, a przy tym wygładzona. Odkąd używam mydła afrykańskiego mój problem z zaskórnikami znacznie się zmniejszył, co jest z pewnością zasługą dokładnego, codziennego oczyszczania. Mydło zawsze spieniam w dłoniach i wykonuję delikatny masaż.


Aktualnie używam także mydła węglowego polskiej wytwórczymi (Sztuka Mydła) i to jedno z silniejszych mydeł jakie stosowałam. W moim przypadku nie sprawdza się w codziennym demakijażu, ale są dni, kiedy odczuwam wewnętrzną potrzebę zastąpienia mojego ulubieńca. Mydełko ma bardzo przyjemny zapach cedru, który został podkręcony lawendą i olejkami cytrusowymi. Jest odporne na wilgoć i bardzo pozytywnie wpływa na skórę ze stanami zapalnymi - szybko wysusza niespodzianki i niesamowicie przyspiesza gojenie . Jest specyficzne, bardziej twarde i zachowuje się inaczej niż mydło afrykańskie. To dobre urozmaicenie mojego trio i nie żałuję zakupu, zwłaszcza, że sprawdza się fenomenalnie na moich problematycznych plecach, dekolcie i ramionach. Za jakiś czas napiszę o nim więcej. ;)

Po spłukaniu mydła muszę koniecznie przetrzeć twarz płynem tonizującym lub w przypadku mocniejszego makijażu - płynem micelarnym. Bardzo ważne jest, aby po użyciu zasadowych środków myjących przywrócić naturalne pH skóry. Dodatkowo tonizacja jest także elementem oczyszczającym - często mydła zawierające dużo gliceryny pozostawiają osad na skórze (zwłaszcza mój ulubieniec) , który muszę usunąć. Przecieranie skóry płatkiem kosmetycznym jest dodatkowo nieinwazyjnym, delikatnym peelingiem. W tym celu używam w zasadzie dwóch produktów : hydrolatu z czystka ladanowego (lub samodzielnie zrobionej wody kwiatowej, o tym jak to robię - również niebawem;)) i sprawdzonej wody termalnej Uriage.

Hydrolat z czystka ladanowego stoi na podium wśród wód kwiatowych, razem z hydrolatem z kocanki włoskiej i lipy. Sięgałabym po niego znacznie częściej, gdyby nie jego niezwykle nieprzyjemny i odpychający zapach. Staram się przemykać oczy (a raczej zatykać nos :) ) na walory zapachowe i zwracam uwagę wyłącznie na działanie produktu, aczkolwiek w tym przypadku kojarzy mi się z tak odpychającymi rzeczami, że muszę robić sobie przymusową przerwę w stosowaniu. Cudownie zwęża pory, niesamowicie przyspiesza gojenie, leczy stany zapalne i wpływa bardzo pozytywnie na stan mojej cery - staje się jaśniejsza, gładsza, o równomiernym kolorycie. Bardzo go polubiłam i polecam szczególnie osobom z cerą trądzikową.


Woda termalna Uriage to hit, który gości u mnie na przestrzeni całego roku. Przetestowałam większość wód termalnych dostępnych w aptece i jedynie po Uriage widzę namacalne efekty. Skóra jest niesamowicie ukojona (niezastąpiona podczas kuracji retinoidami), odprężona, lekko nawilżona. Daje cudowne uczucie chłodu, odświeżenia i doskonale koi podrażnienia. Jest niezastąpiona w upalne dni, ale nie może jej zabraknąć nawet w codziennej pielęgnacji. Używam jej zarówno do tonizowania, jak i mgiełkę do zwieńczenia makijażu, spryskuję nią pędzle, gdy zależy mi na mocniejszym kryciu, używam jej w celu podtrzymania wilgotności okładów algowych i błotnych, a także znacznie ułatwia wchłanianie kosmetyków, dlatego spryskuję nią obficie twarz po nałożeniu porannego serum.

Można więc powiedzieć, że do oczyszczania mojej cery używam wyłącznie produktów naturalnych. I tak rzeczywiście jest, ale wynika to jedynie ze skuteczności tych kosmetyków - naprawdę, nie znam lepszego rozpuszczalnika jak olej do usuwania wodoodpornych substancji,a  także środka jak mydło (które jest obecne w naszej kulturze od setek, a nawet tysięcy lat) , które usunie zanieczyszczenia zarówno pochodzenia wodnego, jak i tłuszczowego. Moja droga do idealnego demakijażu była bardzo długa i wyboista, ale muszę nieskromnie przyznać, że żaden drogeryjny produkt choć w połowie nie dał mi takiego uczucia czystości i świeżości jak schemat, który praktykuję od ponad roku. Poza tym na przestrzeni czasowej dostrzegam jak dużo zaoszczędzam na kosmetykach - oczyszczanie za pomocą oleju i mydła jest bardzo tanie, gdyż są to produkty, których zużycie do końca zajmuje długie miesiące, a eksperymenty z coraz to nowymi żelami bardzo odbijały się na mojej kieszeni. Większość środków myjących oprócz niedokładnego oczyszczenia, fundowała mi dodatkowo okropne podrażnienie i nadwrażliwość skóry, czego nie obserwuję po kosmetykach pochodzenia roślinnego z minimalną ilością składników i brakiem konserwantów. Każdy powrót do drogeryjnej pielęgnacji kończy się u mnie fiaskiem i nawet taki niepozorny płyn micelarny jest w stanie zrobić mi z cery jesień średniowiecza. Dokładny i zarazem delikatny demakijaż w moim przypadku okazał się strzałem w dziesiątkę i widocznie poprawił jakość mojej skóry i tym samym  i moje samopoczucie ;)


Jeśli nadal jesteś na drodze poszukiwań, Twoja obecna pielęgnacja nie sprawdza się, zachęcam do wdrożenia moich wskazówek w codzienną pielęgnację. Chętnie poczytam także o Twoich trikach i produktach, z których Ty i Twoja skóra jesteście zadowoleni :)


Pozdrawiam serdecznie,
Ewa

Tonik kwasowy | Receptura, regulacja pH, przechowywanie i konserwowanie oraz sposoby aplikacji

$
0
0

Sezon intensywnie regeneracyjny pod znakiem kwasów uważam za oficjalnie rozpoczęty. Pytania odnośnie kwasów i retinoidów to jedne z najczęściej padających na moim blogu, a także wiele z Was trafia w moje internetowe miejsce właśnie w poszukiwaniu odpowiedzi na najczęściej poruszane zagadnienia w sprawie pielęgnacji skóry jesienią. Ze względu na zainteresowanie i aktualnie gorący temat, postanowiłam poświęcić tonikom kwasowym oddzielny wpis.

W poprzednim, stricte kwasowym wpisie poruszyłam kwestię niebezpieczeństwa z jakim wiąże się przeprowadzanie domowych peelingów silnymi kwasami i zachęcałam do stworzenia toniku z niskim stężeniem kwasu, który wbrew pozorom daje mnóstwo możliwości i w zależności od stężenia, a przede wszystkim pH może dać różne efekty.


Tonik kwasowy nie jest niczym innym jak lekkim, niskim stężeniem roztworem kwasu, który w zależności od potrzeb możesz wzbogacić innymi substancjami czynnymi. Eksperymenty z tonikami kwasowymi pozwalają doskonale poznać skórę, reakcję na dany kwas i korzyści, jakie płynną ze stosowania danej substancji czynnej. Nie oznacza to jednak, że nie są one skuteczne - oczywiście, że są, ale operujesz w bezpiecznym pH, nie dopuszczasz do poparzenia chemicznego, zmniejszasz tym samym niepożądane skutki uboczne i w zależności od rozpuszczalnika oraz oczywiście stężenia i pH możesz skutecznie zniweczyć efekt łuszczenia, który przykładowo nie jest dla Ciebie efektem pożądanym, a zależy Ci jedynie na pozbyciu się drobnych niedoskonałości, czy zwężenia porów. Tonik kwasowy nie jest tak niebezpieczny i nieprzewidywalny jak peelingi chemiczne, nie ma też po ingerencji w pH silnie kwaśnego pH, masz możliwość zastosowania minimalnego stężenia rozpuszczalnika (alkohol, glikole) poza tym, nadaje się nawet do codziennej pielęgnacji, dlatego znajdzie zastosowanie w naprawdę każdej pielęgnacji i może spełniać kilka ról. Jakich, dowiesz się poniżej.

Tonik kwasowy jest przede wszystkim roztworem kwasu o optymalnie tolerowanym pH przez ludzką skórę, jeśli nie zaingerujesz w pH tonik nie nadaje się do codziennego stosowania i pełni rolę lekkiego peelingu stosowanego w pewnych odstępach czasowych. Najbezpieczniejszą wartością jest 5-6, nie tylko ze względu na neutralność dla skóry, ale przede wszystkim na dobrą stabilność dla innych substancji czynnych. Musisz mieć na uwadze, że przy mocno kwaśnym pH pewne składniki zwyczajnie rozkładają się, a w najgorszym scenariuszu przekształcają się w szkodliwe związki (np. witamina B3 rozkłada się do drażniącego i generującego wolne rodniki kwasu nikotynowego) , dlatego najlepiej jest trzymać się tej wartości, gdy stawiasz na bardziej skomplikowane formuły. Z kwasami często nie są kompatybilne ekstrakty i liposomy roślinne, nie dotyczy to oczywiście wszystkich kwasów, dużo zależy od jego mocy zależnej od stężenia i pH. Producent powinien udzielić informacji, iż dany składnik nie nadaje się do wyrobów kwasowych. 


Najodpowiedniejszym pH dla toników kwasowych, możliwie najniższym i zapewniającym dobrą przenikalność kwasu i przede wszystkim działanie to wartość 4. Przy tej granicznej wartości tonik z powodzeniem pełni rolę codziennego płynu tonizującego o intensywniejszym działaniu i nie wymaga neutralizacji. Kwas może wywołać delikatnie łuszczenie i pieczenie, ale jego działanie jest nadal bezpieczne i nie przysporzy szczególnych podrażnień. Jeśli masz bardziej wrażliwą skórę i jest to Twoje pierwsze spotkanie z kwasami - radzę trzymać się jednak trochę wyższych wartości. Niższe, kwaśniejsze pH - mocniejsze działanie kwasu, wyższe - słabsze i mniejsze prawdopodobieństwo podrażnień.

Często dostaję także pytania odnośnie tego w czym dany kwas należy rozpuścić. Najmniej problemu jest z kwasami rozpuszczalnymi w wodzie, bo rozpuszczasz je w wodzie. Nie polecam jednak wody mineralnej, przegotowanej, termalnej, tylko najzwyklejszą wodę demineralizowaną, a najlepiej klasy farmaceutycznej lub do iniekcji, dostępnych wyłącznie w aptekach. Nie zdajesz sobie sprawy jakim nośnikiem bakterii jest woda, nawet mineralna (głównie pierwotniaki i wirusy E.Coli), zawiera także minerały, które zawyżają pH i mogą sprawić Ci nie lada problem z regulacją pH (kiedyś miałam okres tworzenia kosmetyków na naparach i bardzo szybko z tym skończyłam), a może zawierać także składniki (np. chlor), które będą działać drażniąco na Twoją skórę. Minerały mogą wchodzić także w interakcję z kwasem i obniżać jego skuteczność. Nie warto też tworzyć toników na hydrolatach (z wyjątkiem różanego), gdyż kwas najzwyczajniej w świecie niszczy ich właściwości.

Problem pojawia się wówczas, gdy chcesz stworzyć tonik z kwasem, który w wodzie się nie rozpuszcza (LHA, BHA), wówczas wymaga on przymusowo rozpuszczenia w glikolach lub alkoholu, a następnie umieszczenia w roztworze wodnym. Może jak o tym piszę wydaje się to bardzo skomplikowane, ale można szybko nabrać wprawy i w zasadzie nie odczuwam większego zmęczenia, gdy tworzę tonik z BHA. Nie jest jednak tak kolorowo i jeśli zależy Ci na toniku do stosowania na co dzień, alkohol nie jest dobrym wyborem, choć z moich obserwacji wynika, że sprawdza się po prostu najlepiej. Alkohol z powodzeniem może zastąpić PEG-400 i inne glikole. Niegdyś obiecałam sobie, że znajdę patent na bezalkoholowy i bezglikolowy tonik z BHA, w sieci krąży patent z sodą, który umożliwia stworzenie takiego roztworu, ale w moim przypadku nie zdał egzaminu i kwas bardzo szybko zaczął krystalizować przy otworze butelki, podrażniając przy tym skórę. Natomiast dotrzymałam obietnicy i minimalną ilość kwasu salicylowego (1%, przy wyższych stężeniach należy umieścić go w , glikolu propeylenowym np.) doskonale rozproszy solubilizator - Polysorbate 80.

Gdy masz już wszystkie potrzebne substancje, a także wybrany kwas należy przejść do opracowania formuły - dzisiaj omówię tą najprostszą, nie wymagającą żadnych dodatkowych składników oprócz wody, kwasu hialuronowego i oczywiście kwasu, który wybrałeś. Niezbędne będą akcesoria takie jak szklana zlewka (lub szklane naczynia), szklana bagietka, łyżeczki miarowe i strzykawka (lub waga jubilerska, najlepiej z  dokładnością do dwóch miejsc po przecinku), środki do dezynfekcji oraz papierki lakmusowe oraz zasady do podwyższenia pH (wodorowęglan sodu, potocznie soda oczyszczona lub mleczan sodu, który dodatkowo ma bardzo pozytywny wpływ na skórę trądzikową, gdyż niszczy bakterie) i kwasy do zaniżenia - Twój kwas obniży pH, ale gdy sypniesz za dużo zasady, pH bardzo dobrze zbije zastosowany w minimalnej ilości kwas mlekowy.

Pamiętaj, by zawsze zaczynać od niskich stężeń (LHA 0.5-1%), BHA (1-2%), AHA w zależności od przeznaczenia (do 5% głównie nawilżające przy wyższym pH, 5-10% działanie keratolityczne, moc kwasu (i tym samym widoczne łuszczenie) zależy głównie od pH) , PHA 5-15%. Stężenie należy sukcesywnie zwiększać i zatrzymać się przy tym najbardziej odpowiednim dla skóry.


Aby w ogóle przejść do tworzenia toniku musisz rozplanować sobie formułę i wyliczyć dokładne wartości składników w gramach. Pamiętaj, że zawsze zaczynasz od liczenia w gramach,a  gdy ewentualnie chcesz użyć łyżeczek miarowych i odmierzać składniki w ml - możesz otrzymać odpowiednie wartości, mnożąc wartości otrzymane w gramach przez gęstość produktu (może być ona zmienna w zależności od miejsca zakupu surowców, dlatego zawsze sugeruj się tą, która widnieje z miejsca, skąd nabyłeś produkt), jest to oczywiście zbędne, jeśli używasz wagi. W najbardziej uproszczonym schemacie wygląda to mniej więcej w  ten sposób, że przyjmuję najprostszą wartość 100g (jeśli chcesz np. 50g toniku, wystarczy dane później podzielić przez 2) i wyliczam po kolei składniki użyte w toniku, wezmę na przykład 10% tonik z kwasem migdałowym.

100g toniku  (liczę na wadze)                          Natomiast, gdy chcę użyć łyżeczek miarowych...

80% woda                             80g                         80g mnożę przez gęstość wody (czyli 1) = 80ml
10% kwas migdałowy          10g                         10g x 0.67 = 6.7ml kwasu migdałowego
10% kwas hialuronowy 1%  10g                        10g x 1.01 (ale zawsze liczę przez 1) = 10ml

I to wszystko. Jest to najłatwiejszy sposób wyliczenia odpowiedniego stężenia i ilości składników, dlatego nie wiem czemu nadal tyle osób ma z tym problem. Jeśli jednak chcesz szybciej, to zachęcam ze stosowania kalkulatora stężeń, tylko polecam wpisywać własne wartości i bez zbędnego liczenia masz dokładną ilość w ml na taką ilość toniku jaką chcesz osiągnąć (pamiętaj, że 100g toniku kwasowego nie oznacza, że będziesz miał go 100ml).

Najtrudniejszą i zarazem najbardziej pracochłonną czynnością jest regulacja pH. Na początku swojej przygody miałam z  tym ogromny problem, ponieważ sypałam zbyt dużo sody i nie robiłam tego z wyczuciem. Najlepszą metodą jest stopniowe, dodawanie szczypty zasady i za każdym razem sprawdzanie pH - warto przeciąć papierki lakmusowe na małe paseczki i zanurzać za pomocą zdezynfekowanej pęsety. Są kwasy, które natychmiast nie zmieniają pH (np. glukonolakton ) i prawidłowe poznajemy dopiero po około 12-24 godzinach, dlatego warto jest delikatnie ogrzać roztwór w kąpieli wodnej, co przyspieszy hydrolizę kwasu i oczywiście ułatwi jego rozpuszczenie w wodzie. Składniki należy dodawać po sobie, po dokładnym rozpuszczeniu każdego z nich. Ciekawym pomysłem jest wykonanie toniku żelowego, który będzie znacznie bardziej wydajny - wystarczy rozpuścić gumę ksantanową (na 100ml około 0.3-0.6g) w d-panthenolu, a następnie dodać do toniku mieszając, a następnie energicznie wstrząsając. Guma ksantanowa żeluje po pewnym czasie, więc nie warto dodawać większej ilości, bo wyjdzie straszna, twarda galareta niezdatna do użytku.

Konserwowanie lekkiego roztworu z kwasem i jego przechowywanie
Konserwacja toniku kwasowego nie jest wymagana, jeśli jest to niskie, kwaśne pH (czyli maksymalnie w tym przypadku równe wartości 4), wówczas tonik powinien być zdatny do użycia do 4 tygodni. Kwaśne środowisko zapobiega rozwojowi bakterii i znacznie przedłuża okres przydatności kosmetyku, jeśli jako rozpuszczalnika użyliśmy alkoholu, zdatność do użytku można przedłużyć do 6-8 tygodni. Oczywiście tonik trzymamy w lodówce, w szczelnie zamkniętym opakowaniu.

Jeśli tonik ma wyższe pH, należy go zakonserwować, naprawdę, konserwant ma mniej negatywne działanie na skórę niż nadkażony, zepsuty roztwór. W tym celu polecam FEOG - stabilny, skuteczny i bezpieczny konserwant. Dodajesz go w ilości od 5 do 10 kropli na 50 g, lepiej trzymać się górnej granicy.

Toniki należy przechowywać w lodówce, nieważne, czy został przez Ciebie zakonserwowany, czy też nie. Polecam szklane opakowania z ciemnego szkła - szkło jest neutralne, można je wyparzyć i odkazić, najlepiej sprawdzą się butelki farmaceutyczne. Pewne plastiki mogą wchodzić w interakcje z kwasami i ich dezynfekcja nie jest tak prosta. Oczywiście plastik, plastikowi jest nierówny i firmy oferujące półprodukty oferują ten najwyższej jakości, który jest odpowiedni do przechowywania kwaśnych roztworów. ;)



Aplikacja oraz sposoby wykorzystania toników kwasowych
Czyli jak nakładać tonik kwasowy - niby proste pytanie, ale przyznaj się, że choć raz miałeś z tym problem. Generalnie są trzy metody, ale nie wszystkie są odpowiednie dla danego kwasu i zależne od pH (nie użyjesz spryskiwacza, w przypadku toniku z kwasem salicylowym, czy mocno kwaśnym tonikiem) .

  • Tradycyjnie, płatkiem kosmetycznym. Pocieranie płatkiem dodatkowo działa jak delikatny peeling mechaniczny i ułatwia przenikanie kwasu. Tym samym kwas ma większy potencjał drażniący.
  • Spryskiwaczem. Metoda sprawdza się przy bardzo delikatnych kwasach, które nie podrażniają oczu - np. glukonolakton.
  • Palcami. Pozwala zaoszczędzić dużo produktu, w tej metodzie warto zażelować produkt gumą ksantanową, będziesz używać minimalnej ilości produkty, przy doskonałej wchłanialności. Jest to delikatniejsza metoda i ciężko jest uzyskać łuszczenie, aplikując produkt palcami. Nie muszę przypominać, by robić to czystymi dłońmi :)

Tonik kwasowy często jest traktowany jako jeden punkt pielęgnacji, czyli jego zastosowanie ogranicza się do jednorazowego użycia w przeciągu dnia. Jego niskie pH, ale nadal w granicach dobrej tolerancji skórnej i brak neutralizacji daje mnóstwo możliwości. Oto kilka z nich:

  • mocno tonizujący płyn po zasadowych środkach myjących
  • płyn przygotowawczy przed peelingiem kwasowym (co najmniej 2 tygodnie codziennego stosowania)
  • płyn obniżający pH skóry i podnoszący działanie innych środków, np. retinoidu, peelingu chemicznego
  • świetny promotor przejścia dla substancji aktywnych - możesz wymieszać tonik ze swoim ulubionym olejem

To tylko niektóre pomysły wykorzystania toniku kwasowego, miej jednak na uwadze, by stosować go zawsze na oczyszczoną skórę twarzy i nie mieszać z kremami i gotowymi kosmetykami pielęgnacyjnymi, gdyż kwas może wejść w  interakcję i wywołać mocne podrażnienie.



Pozdrawiam,
Ewa

Olej z nasion herbaty | Niespotykanie lekki olej dla cery tłustej i problematycznej

$
0
0
Wciąż jestem na etapie poszukiwań lekkich olejów odpowiednich dla cery trądzikowej, podatnej na powstawanie zaskórników. Można powiedzieć, że przez jakiś czas nie pozwalałam sobie na eksperymenty, ale odkąd stosuję retinoidy nie stronię od większej ilości tłuszczów w mojej pielęgnacji.

O oleju z nasion herbaty nie mogłam znaleźć żadnych opinii, które zachęciłyby mnie do zakupu - były zbyt zdawkowe i nie wnosiły zbyt dużo, by dowiedzieć się czegokolwiek więcej niż z opisu producenta. Zaufałam jednak swojej intuicji i sugerując się proporcjonalnością kwasów tłuszczowych, przeszłam do szybkich testów oleju na własnej skórze - samodzielnie, jak i jako główna składowa serum, które stosowałam codziennie przez około 12 tygodni. Myślę, że najwyższa pora, bym podzieliła się z Wami moimi wrażeniami.

Jest to najlżejszy olej z  jakim się spotkałam. Nawet uwielbiane przeze mnie oleje z nasion roślin jagodowych są bardziej odżywcze i tłuste (jakkolwiek to brzmi) w dotyku niż olej z  nasion herbaty. Jest prawie przezroczysty (delikatnie zabarwiony na żółto), nie wyczuwam w nim zapachu, po roztarciu nie czuję w nim lepkości i tłustości. Jest jakby suchy w dotyku, nie daje takiego silikonowego poślizgu jak oleje z nasion roślin jagodowych, ale nie wpływa to negatywnie na walory aplikacyjne. Nakłada się bardzo dobrze, nie jest tępy w dotyku, mogę użyć minimalnej ilości. Jest tak lekki, że przy pierwszej aplikacji,z  ręką na sercu, nie wiedziałam jak się z tym olejem obejść. Zaskoczyło mnie to oczywiście bardzo pozytywnie, gdyż wiedziałam, że wykorzystam go z pewnością we własnych formułach.



Wchłania się błyskawicznie, dlatego coraz bardziej dzięki olejowi z nasion herbaty powracam do stosowania odżywczego serum mieszanego na świeżo w zagłębieniu dłoni. Często takie niestabilne emulsje okazywały się stanowczo zbyt ciężkie, natomiast przy oleju z nasion herbaty nie dostrzegam takiego problemu. Muszę także nadmienić, iż w zimniejszych porach roku moja cera sprawia mi zdecydowanie więcej problemów i zwracam szczególną uwagę na produkty, które włączam do pielęgnacji. Nie mam żadnych wątpliwości, iż olej z naison herbaty stanie się moim stałym punktem zakupów.

Moim najważniejszym kryterium jest przede wszystkim lekkość i wchłanialność tłuszczy, dlatego już spełnienie tych warunków spowodowało, iż moja opinia jest jak najbardziej pozytywna. Poza tym nie oczekuję zbyt dużo, mam inne środki, które wpływają na stan mojej cery,a  olej traktuję jak dodatek. Spełnia on swoje zadanie - pełni rolę izolacji i zabezpiecza moją cerę przed działaniem czynników zewnętrznych, w równoległym połączeniu z humektantami i stosowaniem retinoidów moja cera zyskała nawilżenie, blask i promienność. Wpłynął bardzo pozytywnie na stan mojej cery pod względem jej jakości i nie przypominam sobie, by jakikolwiek olej tak dobrze wpisał się w moją pielęgnację opartą na tretinoinie (przy stosowaniu retinoidów należy szczególnie zwracać uwagę na uzupełnienie gospodarki lipidowej, gdyż skóra podczas kuracji jest pozbawiana naturalnej ochrony). Nie przyczynił się także to pogorszenia stanu mojej cery, mimo że stosowałam go nadzwyczaj sumiennie, co należy do rzadkości i niegdyś skutecznie ograniczałam ilość tłuszczów i lipidów.

Olej jest specyficzny, inny niż te, które dotąd stosowałam, co wcale nie oznacza, ze jest gorszy. Zdecydowanie wyróżnia się na tle dotychczas przeze mnie stosowanych olejów. Ciężko jest zaobserwować efekty przy stosowaniu takich półproduktów, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, iż stan mojej cery zdecydowanie uległ zmianie na lepsze. Nie wiem, czy olej ma faktycznie wpływ na jakość naczyń krwionośnych i zapobiega rumieniowi, ale mój kilka tygodni uaktywniony rumień pod kością policzkową przybladł i odkąd stosuję olej z nasion herbaty jest przygaszony. Zauważyłam także, iż moja skóra jest bardziej wypoczęta i zrelaksowana, co jest trudne do osiągnięcia przy tak częstym stosowaniu Atredermu.


To, co odróżnia go od oleju z nasion malin, czy truskawki, to wspomniana lekkość. Podczas jego aplikacji naprawdę ciężko uwierzyć, że nakładasz olej na skórę. Pod tym względem przypomina mi niezmydlaną frakcję sojową z ECOSPA, nałożoną w minimalnej ilości. Sprawdza się u mnie nawet w roli bazy pod makijaż, chciałabym znaleźć minus jego użytkowania, ale to jeden z  najprzyjemniejszych i najlepszych olejów dla cery szczególnie tłustej i problematycznej.

Olej pozyskano z Kamelii olejodajnej, to gatunek drzewa z rodziny herbatowatych pochodzący z  Chin. Roślina jest uprawiana ze względu na cenny olej (w Japonii znajdziesz go pod nazwą  bardzo popularnego olejku tsubaki), ale pełni także rolę drzewka ogrodowego. Zawartość nienasyconych kwasów tłuszczowych wynosi aż 88%, przeważa kwas oleinowy (omega-9) . Wydawało mi się, że rozkład tłuszczowy powie mi wszystko i oczekiwałam mocno odżywczego oleju, jak widać, zostałam pozytywnie zaskoczona niespotykaną lekkością oleju kameliowego. Po nałożeniu na skórę jest niewyczuwalny, co jest ogromnym sukcesem na mojej przetłuszczającej się skórze jesienią.

Olej jest bardzo wydajny, a jego niska cena (6.90/15ml) tylko zachęca do zakupu. 


Jeśli nadal zastanawiasz się jaki olej będzie odpowiedni dla Twojej cery, jesteś na etapie poszukiwań, albo szukasz urozmaicenia, serdecznie polecam olej z nasion herbaty. 



Pozdrawiam serdecznie,
Ewa

Suche, spierzchnięte usta? Mam na to niezawodny sposób!

$
0
0

Ci, którzy borykają się z wiecznie suchymi, spierzchniętymi, nawet krwawiącymi wargami wiedzą jak jest to uporczywy problem, który nie wynika tylko i wyłącznie z zaniedbania. Przyjmowanie doustnie limecykliny w moim przypadku doprowadziło do bardzo dużych problemów z czerwienią wargową. Był okres iż nie byłam w stanie używać żadnych produktów kolorowych do ust. Sytuacja zawsze zaostrza się jesienią i była to dla mnie prawdziwa katorga - nierzadko budziłam się z zakrwawioną poduszką. Jeśli masz podobny problem, dzisiaj podzielę się swoim niezawodnym, sprawdzonym sposobem na piękne, zadbane usta przy małym nakładzie finansowym.

Kurację limecykliną zakończyłam ponad 3 lata temu. Trądzik nawrócił (na szczęście w słabszym nasileniu), ale pewne skutki uboczne doskwierają mi po dziś dzień. Właśnie to sprawia, iż zdecydowanie się na kurację izotretinoiną napawa we tyle wątpliwości. Bardzo suche usta to problem,z  którym borykam się w zasadzie od początków kuracji. Szukałam długo, by znaleźć coś, co w końcu mi pomoże.

W zasadzie dzisiaj chcę podzielić się jednym sposobem, który jest niezawodny i nie znam osoby, która nie była zadowolona z efektów. Latami poszukiwałam idealnego balsamu do ust, od aptecznych specyfików, które mają bardzo wysokie noty, aż po te drogeryjne z parafiną i organiczne, z naturalnymi masłami, olejami i woskami. Żaden z nich osobno nie  przynosił zadowalających efektów. Moje usta prosiły o pójście w zupełnie innym kierunku i włączenie do pielęgnacji produktu, który złuszczy ciągle pierzchnący naskórek, wygładzi usta, dogłębnie je nawilży. Dopiero potem mogłam pomyśleć o zastosowaniu balsamu, który otuli skórę i skutecznie ją ochroni. Poza tym parafina i naturalne balsamy po pewnym czasie bardziej wysuszały moje usta i przestałam dostrzegać ich właściwości pielegnujące. Blokowanie ucieczki wody na skatowanych, suchych wargach, które potrzebują mocnej dawki nawilżenia jest bez sensu. Długo żyłam w przekonaniu, że moim ustom nie jest już w stanie pomóc nic i muszę zadowolić się efektami jakie przynosiła u mnie pomadka z betuliną Sylveco. Jak się okazało, jest tańszy i lepszy sposób.


Lekkie peelingi mlekowe
Zastosowanie lekkich peelingów kwasem mlekowym okazało się krokiem milowym w mojej dotychczasowej pielęgnacji ust. Aktualnie nie wyobrażam sobie zaprzestania tygodniowego rytuału, który jest bardzo szybki i przynosi niesamowite efekty.

Uciekałam od stosowania kwasów na czerwień wargową, natomiast tylko kwas mlekowy głęboko odżywia moje usta i zapobiega ich pierzchnięciu. Nie wysychają one tak łatwo (chociaż jesień i zima były okresem bezlitosnym dla moich warg) i cały czas są  idealnie gładkie, jędrne i miękkie. Rewolucyjność tego sposobu polega na tym, że kwas nie tylko złuszcza suchy, odchodzący naskórek w delikatny sposób ale przede wszystkim wpływa na stopień nawilżenia - balsamy głównie chronią przed ucieczką wody, co nie daje efektów przy mocno odwodnionych wargach, które potrzebują bardziej nawilżenia i usunięcia suchego, ostrego naskórka. Uważam, że lekki peeling chemiczny zastosowany w  tym rejonie jest zdecydowanie delikatniejszy niż zgryzanie odstających skórek, czy zdrapywanie ich paznokciami.

Wykonanie peelingu mlekowego jest bardzo proste, natomiast niezwykle ważne jest, by pH było uregulowane do około 4, jest do dla mnie idealna wartość, natomiast jeśli jest to Twoje pierwsze spotkanie najbezpieczniej będzie trzymać się granicy 5-6. Moje usta były w opłakanym stanie, dlatego zaczynałam od mocniejszych peelingów 8%, zaniżając lekko pH do 3. Wówczas zmywałam roztwór po około 2-5 minutach, neutralizując pH za pomocą zmydlonego w dłoniach zasadowego mydła. Aktualnie wystarczające są peelingi 5% (pH 4), których już nie zmywam z powierzchni ust. Roztwór aplikuję za pomocą płatka kosmetycznego, raz w tygodniu. Silniejsze peelingi powodują głównie złuszczanie naskórka (co było efektem pożądanym na początku kuracji), natomiast trzymanie się 5% serii długofalowo nawilża czerwień wargową, przy czym oczywiście w delikatny sposób usuwa suche skórki i eliminuje problem nadmiernego pierzchnięcia warg pod wpływem niekorzystnych warunków atmosferycznych.

Podczas nakładania roztworu odczuwam mrowienie, nie jest to jednak silne pieczenie. Sam zabieg zaliczam do tych przyjemnych i bardzo szybkich. Peelingi mlekowe może zastąpić wcieranie za pomocą płatka kosmetycznego toniku z  glukonolaktonem, nie jest to jednak to samo i zdecydowanie bardziej odpowiada mi działanie kwasu mlekowego, mam wrażenie że lepiej wpływa na stopień nawilżenia. Peelingi zdziałały najwięcej w kierunku permanentnej suchości moich ust i zminimalizowały ją do zera. Aktualnie nie mam żadnych problemów z moimi ustami i nie są mi straszne nawet matowe, zastygające pomadki ;)

Jeśli nie macie czasu na peelingi, a widzicie suche skórki - polecam intensywne pocieranie warg płatkiem kosmetycznym nasączonym płynem micelarnym. Nie daje to długofalowych efektów, ale sprawdza się, gdy główną rolę gra czas.



Lanolina i olej lanolinowy
Peelingi mlekowe intensywnie nawilżają i regenerują naskórek, ale nie przyniosłyby takich efektów gdyby nie lanolina. Lanolina stała się jednym z  moich ulubionych półproduktów, jest niezastąpiona i wyparła dosłownie wszystkie balsamy do ust jakie posiadam.

Lanolina jest woskiem pochodzenia zwierzęcego (łój owczy, wydzielina potowo-tłuszczowa gruczołów owczych), ma ona właściwości silnie natłuszczające, ochronne i regenerujące. Jest bardzo tępa, woskowata, lepka i tłusta, dlatego doskonale przylega do ust - ciężko jest ją zjeść z ust (jest odporna na ślinę i wilgoć), trzyma się na swoim miejscu przez kilka dobrych godzin i daje naturalny połysk ustom, przez co wyglądają na pełniejsze. Jest bardzo trudna do zmycia, dlatego sprawdza się świetnie w roli balsamu do ust - nakładam ją w dużej ilości na oczyszczone usta, lub na matową pomadkę, jeśli chcę osiągnąć efekt mokrych ust ;)

Dodatkowo lanolina ma bardzo podobny skład do ludzkiej lipidowej warstwy naskórka, przez co wykazuje świetne właściwości pielęgnacyjne i wygładzające. Widocznie redukuje suchość warg, zmiękcza je i chroni przed działaniem mrozu, wiatru i słońca. Jest niezastąpiona przy podrażnieniu kwasami, jako jedyna w moim przypadku koi wszelkie podrażnienia wywołane także przez mechaniczne urazy. Wiele osób poleca parafinę w przypadku bardzo suchych dłoni i ust, uwierz mi na słowo - lanolina jest jeszcze lepsza, gdyż bardzo trudno jest ją usunąć z powierzchni naskórka (w końcu chroni wełnę owiec przed zmoczeniem), a oprócz blokowania ucieczki wody z naskórka, nawilża go i odczuwalnie redukuje jego szorstkość. Żaden mróz nie jest mi straszny, gdy zabezpieczę moje usta woskiem owczym. Zapach jest specyficzny, ale nadal nie jest uciążliwy i nieprzyjemny, samo stosowanie wosku owczego może wydawać się obrzydliwe, ale jest to składnik większości aptecznych balsamów do ust i ciała ;)

Wspomniany olej lanolinowy jest estrową postacią lanoliny, działanie jest niemal identyczne jak w przypadku tradycyjnej lanoliny, natomiast olej jest zdecydowanie mniej kleisty i lepki, przez co lepiej się rozprowadza. Dostrzegam jednak pewne różnice - mianowicie lanolina pełni lepsze funkcje ochronne, dlatego wiedzie prym ochronnego balsamu, natomiast olej sprawdza się lepiej w stosowaniu na noc i lepiej nawilża.

Może ciężko Ci w to uwierzyć, ale moja pielęgnacja ust (a także i dłoni) sprowadza się do lekkich peelingów kwasem mlekowym i zastosowaniem lanoliny. Moje wargi po około 3 tygodniach intensywnej pielęgnacji wyglądają jak po profesjonalnym zabiegu, a muszę nadmienić, że ich stan był naprawdę tragiczny i straciłam nadzieję na zadbane, gładkie usta. Metodę praktykuję od kilku miesięcy i przez ten okres moje usta nie sprawiały mi i nie sprawiają żadnych problemów, nawet jeśli używam mocno wysuszających matowych pomadek.

Reasumując, to niezwykle ŁATWA i TANIA metoda, która sprawdzi się nie tylko w przypadku nieposkromionych, suchych warg, ale także tych mocno spierzchniętych i krwawiących. Jeśli nadal poszukujesz, sprawdź koniecznie, czy mój sposób przyniesie u ciebie satysfakcjonujące efekty. 


A Ty jak dbasz o swoje usta?Zdradź nam swój sposób na zadbane, gładkie wargi! 


Pozdrawiam,
Ewa

Olejki myjące | Rola w moim demakijażu, zastosowanie i przepis na własny olejek myjący

$
0
0

Wpis o olejkach myjących obiecałam jakiś czas temu, dlatego po dość długim czasie wywiązuję się ze swojej obietnicy. Wykonanie olejku myjącego jest banalnie proste, nie wymaga żadnych umiejętności biochemicznych, żadnych przeliczeń (co i mi wychodzi słabo przez ostatni natłok obowiązków, zresztą, zdążyliście już to zauważyć:P) a to, czego potrzebujesz, to olej spożywczy i emulgator. Ograniczę się do bardzo prostej formuły na zasadzie proporcji (bez żadnych procentów, zrobimy sobie olejek myjący na oko, a co), dlatego taki olejek może zrobić KAŻDY. Jest to doskonały, pierwszy krok demakijażu, który rozpuści zanieczyszczenia , a także makijaż. O olejkach i ich roli w demakijażu piszę bardzo często i zawsze podkreślam, iż są niezastąpione w mojej pielęgnacji i zapewniają mi idealnie czystą skórę. Poza tym są niezwykle WYDAJNE i TANIE, dlatego każdy, nawet Ty możesz pozwolić sobie na tak skuteczny kosmetyk, gdyż cena wyjściowa produktu zależy głównie od użytego oleju. 

Ponad 4 lata temu nastała moda na oczyszczanie olejem. Był to przełomowy czas szczególnie dla mojej cery, ponieważ problemy z trądzikiem momentalnie zaostrzyły się i można powiedzieć, że mając stosunkowo niewielką wiedzę na temat pielęgnacji - zaczęłam metodą prób i błędów szukać lekarstwa na moje skórne bolączki. OCM według zapewnień forumowiczek miało zlikwidować mój trądzik, wówczas nie zdawałam sobie sprawy jak ogromne znaczenie ma dokładne oczyszczanie - i liczyłam na bardzo szybką poprawę stanu cery. W tak samo szybkim tempie doszłam do wniosku, iż tradycyjne OCM, które wymaga użycia ciepła i pożera mnóstwo mojego czasu zwyczajnie się nie sprawdza. Od początku napotkały mnie problemy z usunięciem oleju z  powierzchni skóry, a tarcie ciepłą szmatką ruszyło moje naczynka, uwrażliwiło moją cerę i pogłębiło problem trądziku. Byłam załamana stanem mojej skóry i mimo że efekt rozpuszczania olejem tych wszystkich zanieczyszczeń bardzo mi się podobał, to ostatecznie stanie godzinami w mojej nieocieplonej łazience i szorowanie twarzy jakąś szmatką definitywnie przekreśliło dotychczas przełomową metodę oczyszczania skóry. Teraz narzekam, ale można powiedzieć, że dzięki nieudanej przygodzie z OCM wiedziałam jaki obrać kierunek. Zaczęłam poszukiwać kosmetyku o identycznej konsystencji i właściwościach oczyszczających, ale umożliwiającym mi bezproblemowe spłukanie oleju ze skóry. WYBÓR OKAZAŁ SIĘ PROSTY - OLEJKI MYJĄCE.

Olejek myjący okazał się w moim przypadku rewolucyjnym produktem, który odświeżył moje spojrzenie na pielęgnację. Nie jest to nic innego jak połączenie oleju i emulgatora, który emulguje tłuszcz i w kontakcie z wodą można usunąć go bez żadnych problemów ze skóry. Rozwiązanie banalnie proste, ale przełomowe. Myślę, że tak jak w  życiu, tak i w  pielęgnacji powinniśmy wracać do podstaw. Nic tak dobrze nie usunie tłuszczu jak tłuszcz, nie narażając przy tym ludzkiej skóry na zniszczenie. Nie oszukujmy się, nawet najbardziej łagodny żel myjący zawiera detergenty, które nie mają neutralnego wpływu na naskórek, a mogą wręcz uszkadzać skórę i zmuszać ją do nadmiernej regeneracji. Olej doskonale łączy się z zanieczyszczeniami, zwłaszcza typu tłuszczowego,z którymi masz największy problem - czyli sebum, oleje, silikony. Nie są one łatwe do usunięcia, zwłaszcza filmotwórcze silikony, które potrafią wleźć w pory i nawet mycie mydłem jest w tym przypadku bezskuteczne. Co ważne - olej w żaden sposób nie naraża skóry na odwodnienie, jest to NAJBEZPIECZNIEJSZY I NAJSKUTECZNIEJSZY sposób demakijażu. Oprócz doskonałego oczyszczenia z zabrudzeń typu tłuszczowego i neutralności dla skóry (nie dajcie się nabrać na neutralne żele z naturalnym pH, to olej jest najmniej drażliwy dla skóry i doskonale tolerowany) wpływa pozytywnie na barierę ochronną skóry i zostawia specyficzny, ochrony film na skórze. Metoda absolutnie nie podrażnia skóry ani jej nie uczula. Film pozostawiony po spłukaniu oleju osobiście mi przeszkadza i zmywam resztki za pomocą namydlonych dłoni, natomiast osoby z cerą suchą mogą pozwolić sobie na to, by olejek myjący był jedynym krokiem demakijażu. Z tonizowaniem oczywiście ;) Dodatkowo masowanie twarzy olejem jest niezwykle relaksujące i odprężające,a odpowiednie ruchy podczas masowania olejem pozwolą cieszyć się młodym wyglądem na dłużej ;)


Olejek myjący całkowicie odmienił moją pielęgnację i podejście do demakijażu. Stał się on po niedługim czasie stałym punktem mojej pielęgnacji. Pianki, żele i kremy do oczyszczania odeszły już dawno w niepamięć ;)

Olejki myjące są z reguły bardzo tanie i wydajne, dlatego z lenistwa kupuję je zawsze na stronie BiochemiaUrody, gdyż bazują jedynie na oleju słonecznikowym i emulgatorze, a stawiam na jak najprostsze składy kosmetyków. Jednak gdy okres zimowy zaczyna zbliżać się nieuchronnie, a moja skóra tym samym zaczyna się przesuszać - takie olejki tworzę z  powodzeniem sama. Jest to bardzo proste i naprawdę, nie trzeba mieć żadnej wiedzy na ten temat, by taki olejek zrobić. Producenci za takie gotowe produkty życzą sobie zdecydowanie za dużo, bo koszt takiego oleju do oczyszczania to grosze. Nie potrzebujesz oleju wysokiej jakości, olej w tym produkcie pełni rolę spłukiwanej bazy i ma jedynie oczyszczać, dlatego olejki myjące tworzę na najtańszych olejach do smażenia, które mają doskonały poślizg, nie są tępe i świetnie się rozprowadzają. Przetestowałam wiele olejów i najlepiej sprawdza się olej z pestek winogron, z pestek słonecznika, sojowy, sezamowy i olej lniany. Ważne, aby olej nie był zbyt gęsty i tłusty, powinien dobrze się rozprowadzać i mieć dobry poślizg.  Ze względów ekonomicznych kupuję zawsze olej słonecznikowy i naprawdę nie widzę sensu, by inwestować w droższe oleje w przypadku takiego produktu. Zdecydowanie bardziej polecam wzbogacanie takich olejków esencjami eterycznymi, które dodatkowo odprężą skórę i sprawią, iż masaż takim olejkiem będzie jeszcze bardziej przyjemny.

Aby zrobić olejek myjący należy trzymać się proporcji 10:1, czyli 10 porcji oleju na jedną porcję emulgatora.


Użycie emulgatora jest krokiem koniecznym, nie można go pominąć. Musi to być także ODPOWIEDNI emulgator, który bardzo dobrze zemulguje taką ilość tłuszczu i przy kontakcie z wodą natychmiast go usunie, tworząc jedwabistą emulsję. Nie każdy emulgator ze stron z  półproduktami sprawdzi się w tej roli, miałam wiele podejść do polecanej lecytyny sojowej, czy emolientów z Mazideł, ale żaden nie sprawdził się tak dobrze jak Glyceryl Cocoate (niejonowy emulgator i emolient otrzymywany z oleju kokosowego i gliceryny). Doskonale sprawdza się w przypadku olejków myjących, nadaje świetny poślizg, produkt świetnie się rozprowadza i nie jest tępy. Co najważniejsze, doskonale emulguje olej i przy kontakcie z wodą otrzymujesz idealnie gładką, śmietankową emulsję. Po spłukaniu olejek myjący zostawia specyficzny film, ale nie jest on lepki i klejący jak po lecytynie. Dlatego jeśli zastanawiasz się jaki emulgator wybrać - sięgnij po sprawdzony Glyceryl Cocoate.

Jest to najprostsza formulacja na moim blogu, bo potrzebujesz jedynie oleju, emulgatora i pojemnik, w którym będziesz przechowywać olejek. Swoje olejki robię już na orientacyjnie na oko, ale aby ułatwić Tobie zadanie - na butelce nakreśl 11 pasków o takiej samej długości. 10 z nich wypełnij olejem, następnie jedną - emulgatorem. Po wlaniu emulgatora należy energicznie wstrząsać, by olej mógł dobrze połączyć się z emulgatorem. Przed każdym użyciem czynność należy powtarzać.

Przechowywanie, trwałość i wzbogacanie olejków myjących
Trwałość olejku zależy od trwałości i stabilności oleju, dlatego polecam oleje spożywcze, ogólnodostępne, które mogą z powodzeniem stać w lodówce nawet przez pół roku :) Taka formuła nie wymaga użycia konserwantów, gdyż bazuje jedynie na oleju i emulgatorze, dodatek olejków eterycznych dodatkowo oprócz właściwości pielęgnujących i walorów zapachowych - będzie działać konserwująco i sprawi, że kosmetyk będzie bardziej stabilny i dłużej zdatny do użytku. Oleje polecam trzymać w szklanych opakowaniach, nadal poszukuję pompki do buteleczek z ECOSPA- jeśli ktoś znalazł coś odpowiadającego rozmiarem, dajcie koniecznie znać :)


Najlepiej jednak zużyć olejek w przeciągu 3 miesięcy od wykonania, przechowuj swój kosmetyk w lodówce.

Jeśli jednak nie masz czasu, jest to Twoje pierwsze podejście do olejków, albo zużywasz tak małe ilości, że nie chcesz szarpać się na tworzenie własnych formuł - zachęcam do zakupu świetnego olejku myjącego z BiochemiiUrody


Pozdrawiam serdecznie,
Ewa
Viewing all 323 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>