Quantcast
Channel: Ewa Szałkowska Blog o pielęgnacji skóry trądzikowej
Viewing all 323 articles
Browse latest View live

Staphylococcus species | Czyli o trądziku ropnym wywołanym przez gronkowce

$
0
0
źródło
O gronkowcach (a zwłaszcza złocistym) zamierzałam napisać już kilka miesięcy temu, ale uszczypnęłam się i dałam sobie kilka miesięcy, by doszkolić się w tym temacie i opublikować wpis, który być może komuś pomoże.



Temat jest mi dosyć bliski, ponieważ z gronkowcem złocistym borykała (a wprawdzie nadal boryka się) się jedna z moich czytelniczek. Podczas czytania jej pierwszego e-maila i oglądaniu zdjęć, jej bezsilności i załamaniu jakie przeżywała, odczułam ogromną potrzebę pomocy. Często pisząc o Was, mówię w liczbie mnogiej, uważam, że to była nasza wspólna walka. Obydwie bardzo się w nią zaangażowałyśmy i choć zdołałyśmy się przekonać jak trudno jest zaleczyć gronkowca złocistego, jest to możliwe. Nie choruję i nie jestem nosicielem gronkowca, choć napotkała mnie osobista tragedia, ponieważ moje psy zostały nim zakażone i mimo długiego leczenia nie dało się ich uratować. Wówczas moja wiedza na temat gronkowców i paciorkowców była co najmniej podstawowa, dlatego bardzo szybko zaczęłam przegrzebywać i przesiewać informacje na stronach internetowych, forach, artykułach naukowych i literatury. Nie umieszczam w tym wpisie żadnych prywatnych zdjęć oraz zapisków z naszych rozmów, ustaliłyśmy, że będzie ona osobą anonimową, a na blogu pojawiają się jedynie informacje, które pomogą Wam zdiagnozować, mam nadzieję wykluczyć gronkowca. A jeśli nie mieliście wystarczająco szczęścia - podjąć się odpowiedniego leczenia.

Do napisania o gronkowcach nie zmusiła mnie jedynie korespondencja wymieniana z moją czytelniczką, ale wciąż rosnące zakażenie tą bardzo niebezpieczną bakterią. Często dowiadujemy się, że winowajcą jest gronkowiec kiedy jest zbyt późno, dlatego nawet jeśli Was to nie dotyczy, myślę, że warto przeczytać wpis do końca, ponieważ ma on głównie charakter informacyjny.

Wykrycie gronkowca nie jest wcale trudne. Ropa jest najczęstszym (obok wymazów z nosa i gardła) i najbardziej typowym materiałem do badania schorzeń gronkowcowych.Wykonanie wymazu z treści ropnej może niczego nie wnieść, a antybiotykoterpia może okazać się nawet szkodliwa, ponieważ może wytworzyć patogenne MRSA/MRSE. Najważniejszym badaniem mikrobiologicznym jest izolacja- gronkowca i określenie jego zjadliwości, natomiast po zaliczeniu wyizolowanego szczepu do gronkowców, należy sprawdzić, czy ma on właściwości chorobotwórcze. Szczepy patogenne, w przeciwieństwie do niepatogennych, wytwarzają szereg substancji toksycznych i biochemicznie są bardziej aktywne. To powinien być Wasz pierwszy krok w leczeniu gronkowcowego zakażenia skóry

A teraz chciałabym zwrócić szczególną uwagę na profilaktykę. Gronkowcem można zarazić się bardzo łatwo, nie tylko drogą kropelkową, ale nawet przez bezpośredni kontakt, czy nawet przez dotykanie tych samych przedmiotów. Głównym rezerwuarem gronkowców jest chory człowiek i bezobjawowy nosiciel. Stąd mój apel, dbajcie o higienę, patrzcie na ręce nawet zaufanej wizażystce, pediatrze czy kosmetyczce, by każdy zabieg, standardowe badanie, czy nawet wykonanie makijażu było wykonane sterylnymi i zdezynfekowanymi narzędziami pracy.Wzdryga mnie na myśl, jak niektóre osoby mogą malować swoje klientki brudnymi pędzlami,maziać niezdezynfekowaną szminką, czy wykonywać zabiegi eksofoliacyjne niesterylnymi narzędziami. Właśnie w taki sposób kosmetyczka wykonując zabieg kawitacji uraczyła moją czytelniczkę tym paskudztwem.. Nie wiem co by przeze mnie przemawiało, gdyby ktoś mnie tak uraczył, złość? Czy bezsilność?

Dezynfekujcie także swoje kosmetyki, choć tylko Wy macie do nich dostęp. Najgorsze są kosmetyki płynne (m.in błyszczyki), których dezynfekcja jest trudna, by nie wpłynąć na konsystencję kosmetyku, natomiast tam, gdzie możecie - czyli szminki,cienie, produkty prasowane, pudrowe - dezynfekujcie przynajmniej raz na miesiąc. Przetarcie chusteczką nie jest wystarczające. Podobnie jest z pędzlami i modnymi gąbeczkami. Dezynfekcja gąbeczki może być trudna (jeśli gąbeczka wykonana jest ze słabego materiału w środku może rozwijać się pleśń) , aczkolwiek pędzle należy spryskiwać płynem dezynfekcyjnym przed każdym użyciem. Nieważne, czy pędzle służą Wam do pracy na innych osobach, czy są tylko dla Was. A używanie żeli antybakteryjnych powinno być dla nas codziennością, a nie tylko fanaberią odsetka osób.

Ogromne znaczenie ma także zwalczanie nosicielstwa chorobotwórczych szczepów, które polega na miejscowym stosowaniu do jamy nosowo-gardłowej środków antyseptycznych oraz na usuwaniu z oddziałów chirurgicznych, położniczych oraz pediatrycznych nosicieli. Ogromny wpływ ma także szerząca się na potęgę nieodpowiednia antybiotykoterapia, gronkowiec bardzo łatwo nabywa oporność antybiotykową, można powiedzieć, że jesteśmy sobie sami winni za taki stan rzeczy.

Naprawdę szkoda Waszych nerwów, płaczu, skóry na to, co Wy, a często ktoś może Wam zaserwować w gratisie. Gronkowca złocistego nie można wyleczyć, można go jedynie uśpić.

źródło , źródło , źródło
Gronkowce to grupa bakterii gram-dodatnich ziarniaków, które dzielimy na  koagulazo-ujemne i koagulazo-dodatnie. Uważa się, iż gronkowce z grupy koagulazo-dodatniej są potencjalnie bardziej patogenne. Jednak wszystkie gronkowce mają potencjalne mechanizmy zjadliwości (wirulencja), enzymy proteolityczne i toksyny. Po raz pierwszy gronkowce zostały wykryte w materiale ropnym przez Pasteura w 1880 r., a wyosobnione zostały w czystej hodowli i bliżej opisane przez Rosenbacha w 1884 r. Gronkowce mają kulisty kształt i układają się w bardzo charakterystyczne, nieregularne kolonie, które przypominają grona - stąd nazwa gronkowce.

Staphylococcus są stale obecne w przedsionku nosa lub w gardle u około 20-30% wszystkich zdrowych ludzi (nosicielstwo stałe). U kolejnych 20-30% obserwuje się nosicielstwo okresowe. Gronkowce są stale obecne w naszym otoczeniu, dlatego zyskały miano 'wszędobylskich' u większości ludzi wytwarza się stan równowagi pomiędzy potencjalną zjadliwością bakterii, a odpornością organizmu, dlatego bakteria jest nieszkodliwa. Dla przykładu gronkowiec złocisty, przed którym trzęsie się tak wielu z nas, występuje u prawie 10-60% populacji, chociaż nie należy do naturalnej flory bakteryjnej skóry u zdrowych osób. Tymczasem jest on obecny na zmienionych chorobowo rejonach u niemal wszystkich pacjentów z AZS, co więcej ilość gronkowca rośnie wraz z nasileniem choroby. Ciekawostka - okazuje się, że gronkowiec może rozprzestrzeniać się przez skórę, nawet nieuszkodzoną. Powstają wówczas trudno gojące się owrzodzenia. Problem pojawia się często wówczas, gdy mamy osłabioną odporność, jesteśmy po zabiegach operacyjnych, czy na naszej skórze doszło do przerwania ciągłości tkanek się np.  dotyczy to osób, które borykają się z trądzikiem zapalnym, ranami, które mogą łatwo ulec zakażeniu (dlatego m.in oczyszczanie manualne jest dla mnie zabiegiem kompletnie nieprofesjonalnym) Nosicielami gronkowca najczęściej jest personel szpitalny, dlatego należy zachować szczególną ostrożność będąc nawet w odwiedzinach chorego. Nawet w śniadaniowej telewizji zdążył wypowiedzieć się mikrobiolog  prof. dr n.med. Piotr Heczko, który zwrócił uwagę na oporne i bardzo trudne leczenie oraz powszechność problemu - średnio co 10 osoba wychodzi ze szpitala z zakażeniem, rzadko kto o tym wie, póki nie pojawią się dolegliwości. 


No dobra, no to po kolei. Dzisiaj skupiam się jedynie na tym, jak gronkowce kolonizują na naszej skórze i jak takie zmiany rozpoznać, jak leczyć, choć zakażenie Staphylococcus ponosi o wiele cięższe skutki uboczne niż trądzik ropowiczy. Za gronkowce trądzikotwórcze uznaje się trzy gatunki gronkowców: Staphylococcus aureus (złocisty), Staphylococcus pyogenes(ropny) oraz Staphylococcus epidermidis (naskórkowy, określany często jako jeden z bezpieczniejszych, którym bezskutecznie próbowano zwalczać bardziej niebezpieczne formy gronkowca) za najbardziej niebezpiecznego z całej świętej trójcy uznaje się gronkowca złocistego, a szczególnie formę oporną na leczenie, tj. gronkowiec metycylinooporny (MRSA). Zakażenia gronkowcami, a zwłaszcza wieloopornymi gronkowcami ze środowiska szpitalnego MRSA/MRSE są bardzo niebezpieczne, gdyż medycyna dysponuje niewielką garstką skutecznych leków. Co więcej, często szczepy gronkowca wieloopornego są wrażliwe jedynie na jedną grupę leków (glikopeptydy), choć istnieją już na świecie (nawet w Polsce) szczepy oporne nawet na wankomycynę.  Dawniej gronkowce były przede wszystkim przyczyną pospolitych i zazwyczaj  niegroźnych schorzeń, wszystko zmieniło się wraz z wprowadzeniem antybiotyków,dlatego coraz częściej gronkowce leczy się za pomocą metod alternatywnych. Gronkowce cechują się niebywałą łatwością w zdobywaniu oporności antybiotykowej, dlatego zdobyły przewagę nad antybiotykowrażliwymi drobnoustrojami i stały się ogromnym zagrożeniem dla ludzkiego zdrowia.


źródło , źródło
Często mówi się, że to ujścia mieszków włosowych stanowią potencjalne wrota zakażenia dla wielu drobnoustrojów, jednak stosunkowo rzadko obserwowane są infekcje o takim właśnie źródle. Skłoniło to naukowców ze szpitali uniwersyteckich w Kilonii i Lubece do poszukiwania polipeptydów zaangażowanych w miejscową obronę przeciwbakteryjną .Okazuje się, że mieszki włosowe posiadają własny układ ochrony przeciwbakteryjnej, na który składają się receptory TLR oraz peptydy psoriazyna i RNAza 7. Układ ten jest pobudzany przez klasyczne białka-składniki ścian komórkowych bakterii. Z  pracy opublikowanej na łamach Journal of Investigative Dermatology wynika, że źródłem takich peptydów mogą być same bakterie zasiedlające naszą skórę. Dla zainteresowanych - jedną z takich bakterii jest gronkowiec skórny Staphylococcus epidermidis, który- jak dowodzą autorzy artykułu bierze udział w obronie przeciwbakteryjnej na powierzchni naskórka, stąd próba zwalczenia gronkowca złocistego szczepami  Staphylococcus E.  Bezskutecznie zresztą, gdyż gronkowce zawsze kolonizują razem i nie zwalczają siebie nawzajem. Nie jest to zbyt optymistyczna wiadomość, ponieważ nawet gdy zwalczymy gronkowca ropnego, gronkowiec złocisty może podczas takiego leczenia nabyć oporność i dalej kolonizować. Najczęściej do zakażenia gronkowcem nie dochodzi poprzez ujścia mieszków włosowych, ale w miejscach przerwania ciągłości tkanek.

Wśród Staphylococcus sp. ponad 30 gatunków może być chorobotwórczych dla ludzi, przy czym najgroźniejszy jest bezsprzecznie S.aureus , z którym po dziś dzień walczy moja czytelniczka. Staphylococcus aureus jest Gram-dodatnim ziarniakiem o średnicy ok. 1 μm, nieco mniejszym od pozostałych grup gronkowców. Typową cechą dla gronkowca złocistego jest żółte zabarwienie kolonii na podłożach stałych, przy czym wytwarzanie barwnika zależy od składu podłoża, temperatury i światła (staphyloksantyna).źródło Gronkowca złocistego kolonizującego na skórze bardzo łatwo jest rozpoznać, właśnie przez charakterystyczne złote łuski podczas bliznowacenia.

Gronkowiec złocisty oporny na metycylinę (ang. methicyllin-resistant Staphylococcus aureus) posiada zdolność syntezy białka wiążącego antybiotyk (białko PBP). Opisano 5 genów syntetyzujących różne nowe białka PBP. Szczepy MRSA są oporne na wszystkie antybiotyki β-laktamowe, a w 90% występuje ponadto krzyżowa oporność z makrolidami oraz fluorochinolonami. Jeżeli bakteria jest częściowo oporna na tą grupę antybiotyków, ale można leczyć infekcję podając maksymalne dawki, używa się terminu MISA (methycillin – intermediate resistance S.aureus).
MRSA pojawiły się u pacjentów w szpitalach i innych ośrodkach zdrowia wśród osób starszych, chorych, z ranami, cewnikami lub odleżynami. Duże zagęszczenie ludzi, kontakty ze służbą zdrowia spowodowały rozprzestrzenienie sie szczepów MRSA. Bakterie te rozprzestrzeniają się głównie przez kontakt (infekcje skórne), a nie drogą kropelkową (także przez kontakt z rzeczami osoby chorej – ręcznikami, prześcieradłami, opatrunkami, ubraniami, sprzętem sportowym itp.).
(VISA) Gronkowiec złocisty o zmniejszonej wrażliwości na wankomycynę (ang. vancomycin intermediate−resistant Staphylococcus aureus) wytwarza grubszą ścianę komórkową, co utrudnia dostanie sie leku do komórki. Jak do tej pory opisano 6 szczepów S.aureus CAŁKOWICIE opornych na wankomycynę (VRSA – vancomycin-resistant S.aureus).  Źródło

źródło, źródło i źródło
Ciekawe jest także to, że gronkowce nie walczą o miejsce m.in. na skórze, mogą kolonizować razem. Trądzik ropny wywołany przez gronkowce jest bardzo charakterystyczny i każdy przyzwoity lekarz powinien od razu wiedzieć co się kroi. Zmiany wywołane przez gronkowce są często wypełnione treścią ropną (dlatego często dermatolodzy przy chwili nieuwagi definiują go jako klasyczny trądzik, bądź zapalenie mieszków włosowych), zmiany są drobne, ale gęsto rozsiane. Może to być też trądzik niezapalny, przypominający kaszkę, bądź pojawiające się podskórne gule, które pojawiają się w momentach osłabionej odporności. Często zaczyna się niewinnie- od kilku zmian obok siebie, wraz z czasem gronkowiec zaczyna kolonizować i zmiany robią się obszerniejsze. Dlatego każdej osobie, która pisze do mnie prywatne wiadomości e-mailowe i opisuje swoje zmiany jako drobne, niewinne, gęsto rozsiane krosteczki, których nie może usunąć żadnymi polecanymi przeze mnie środkami - kieruję od razu przymusowo na wymaz z treści ropnej.

Wymaz z treści ropnej wraz z antybiogramem służy po to, by ukierunkować lekarza i podjąć odpowiednie leczenie. Jeśli wymaz nie wykaże u Was żadnych niepokojących zmian, to cieszcie się, bo jesteście w grupie szczęśliwców, którzy mają szansę na pozbycie się trądziku.

Gronkowce oprócz wyżej wymienionych zmian, uogólniając, powodują także zakażenia ropne skóry, tkanek podskórnych oraz tkanek miękkich różnego pochodzenia. Często są to czyraki, jeczmienie, karbunkuły, ropnie, ropnie mnogie pach, liszaje, cellulitis (zapalenie podskórnej tkanki łącznej, prowadzące do opuchlizny i zaczerwienienia obszaru zapalnego), zapalenie sutka,a nawet ropień sutka (kobiety karmiące piersią) ,pyodermię, zastrzał, zanokcicę, figówkę, czy zapalenie mieszków włosowych. Przerażające, prawda?

Aby nadal utrzymywać tą patową atmosferę dodam, że leczenie jest bardzo trudne, skomplikowane i często bezskuteczne. Lekarze rozkładają ręce, a ludzie odprawiają nawet takie rytuały jak kąpanie w dymie brzozowym, bardzo popularne zresztą. Mała ciekawostka - grzyby candida i gronkowiec złocisty żyją w symbiozie.Dlatego leczenie gronkowca jest błędem sztuki medycznej, kiedy próbujemy zabić gronkowca antybiotykiem, namnażają się grzyby, które go chronią. Takie błędne kółko. A jeśli już wygoszczony gronkowiec będzie wrażliwy na jakąś grupę antybiotyków, to zaręczam Was, że będzie to końska dawka, która nie będzie obojętna ani dla Waszego organizmu, ani tym bardziej zdrowia. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że im dłużej taki gronkowiec rozgości się czy to na waszej skórze, czy wewnątrz organizmu - jest go jeszcze trudniej wytępić.

Dlatego najlepszą metodą leczenia gronkowca jest jego zapobieganie. Przede wszystkim musimy dbać o zdrowie naszego organizmu - im lepiej odżywiony, tym lepiej obroni się przed bakteriami i grzybami. Dlatego przede wszystkim dbajcie o siebie, nie zaniedbujcie aktywności fizycznej i przestrzegajcie zdrowej, odpowiedniej dla Waszego organizmu diety. Zdrowy organizm, to odporny organizm.W zasadzie to najważniejszy punkt, jeśli Wasz organizm jest wystarczająco silny i odporny, to taki gronkowiec krzywdy Wam nie zrobi.

źródło
Ważne jest także to, by unikać sytuacji, które potencjalnie mogą narazić nas na zakażenie. Czyli to, o czym pisałam powyżej - eliminujmy nosicielstwo, dbajmy o higienę, zwłaszcza w sytuacjach zaniżonej odporności, czy otwartych ran, a nawet zabiegów złuszczających. To chore, kiedy usługodawca używa niesterylnych i niezdezynfekowanych narzędzi. Pilnujcie i siebie i kogoś! A jeśli już taki gronkowiec nas dopadnie i zacznie kolonizować na skórze, działajmy szybko.

Autoszczepionka, która jest stosowana doustnie i dożylnie (i jest bardziej skuteczna) to teoretycznie  ostatni krok w leczeniu gronkowca, gdy zawodzą inne metody terapeutyczne. Autoszczepionka (szczepionka własna) jest szczepionką przygotowaną z zabitych drobnoustrojów uprzednio izolowanych z ogniska zakażenia od chorego i stanowiących odpowiedzialny za to zakażenie czynnik etiologiczny. Przeznaczona jest tylko i wyłącznie do podawania choremu, od którego uzyskano dany szczep bakteryjny. Stosowanie autoszczepionek, podobnie jak szczepionek fabrycznych, ma na celu podniesienie odporności organizmu.  Najlepsze wyniki leczenia uzyskano w nawracających zapaleniach szpiku kostnego czy w nawracającej czyraczności, gdzie zazwyczaj występuje jeden rodzaj bakterii, nasz nieposkromiony. Staphylococcus aureus. Niestety, często autoszczepionka okazuje się nieskuteczna w leczeniu zakażenia gronkowcem, ponieważ zdiagnozowany gronkowiec często zdążył się już rozgościć  i wcale tak łatwo nie jest się go pozbyć, dlatego ważne jest, by reagować szybko i nie bagatelizować problemu. Jednak w medycynie uważa się tę metodę za jedną z  najskuteczniejszych.

Okazuje się, że największy potencjał leczniczy mają naturalne środki o działaniu antybiotycznym, gdyż nie bazują na jednej substancji, ale atakują całym szeregiem substancji aktywnych.

Olejek z drzewa herbacianego, nad którym badania prowadzi Dr. Bronagh Blackwood z           Queens University Belfast jak wskazują badania może okazać się prostym i skutecznym narzędziem w zapobieganiu nadkażeń MRSA. Pracownik QUB prowadzi badania kliniczne, których celem jest potwierdzenie skuteczności działania olejku z drzewa herbacianego przeciw gronkowcowi złocistemu opornemu na metycylinę. A że zakażenie MRSA jest szczególnie częstym przypadkiem podczas hospitalizacji, badanie przeprowadzono na pacjentach szpitalnych, którzy przeszli zabiegi chirurgiczne. Podzielono ich na dwie grupy, pierwsza z nich dostała do przemywania płynz  5% zawartością olejku z drzewa herbacianego, zaś druga - płyn Johnon's Baby sofWash. Wśród grupy, która przemywała ciało 5% płynem z olejkiem z drzewa herbacianego zaobserwowano skuteczne usuwanie MRSA z powierzchni skóry. Podobne działanie może wykazywać również silnie antyseptyczny i przeciwwirusowy olejek manuka.

Liść oliwny, o którym po raz pierwszy usłyszałam u Aliny (i poświęcony wpis suplementowi ). Jest naturalnym preparatem wzmacniającym odporność. W czym tkwi fenomen liścia oliwnego ? W liściach oliwnych znajduje się oleuropeina, której całe drzewo zawdzięcza długowieczność i odporność na choroby oraz szkodniki atakujące głównie liście roślin. To związek z grupy polifenoli, który wzmacnia ogólną odporność organizmu. Oleuropeina to gorzki monoterpen glikozydowy z grupy sekoirydoidów. Oleuropeina i produkty jej hydrolizy takie jak kwas eleonowy, aglikon, i eleonoat wapnia – sól wyodrębniona z kwasu eleonowego wszystkie te elementy działając synergicznie tworzą ogromną siłę w zwalczaniu organizmów patogennych. Oddziaływają one na zewnętrzną błonę komórkową intruzów rozpuszczając ją. Dzięki powstałemu uszkodzeniu, system immunologiczny jest już zdolny do unicestwienia patogennego mikroorganizmu (działanie immunostymulujące – aktywizuje komórki, które odpowiadają za zwalczanie patogenów atakujących z zewnątrz, zwłaszcza w okresach obniżonej odporności organizmu). Działa przeciwzapalnie, przeciwwirusowo i przeciwgrzybiczo, dlatego okazuje się całkiem rozsądnym suplementem przy zakażeniu gronkowcem. Ważne jest także to, że nie wchodzi on w reakcje z innymi lekami,a  także nie ma możliwości przedawkowania ekstraktu z liści oliwnych. Jest wyjątkowo skuteczny, nietoksyczny i działa nawet na bakterie i grzyby, które zdobyły oporność antybiotykową. Dodatkowo do pielęgnacji warto włączyć hydrolat z  drzewa oliwkowego (który dostaniecie TUTAJ! ) i ekstrakt z liści oliwki (który dostaniecie np. TUTAJ! ) Liść oliwny warto przyjmować nie tylko podczas zakażenia gronkowcem, ale podczas zaniżonej odporności.

ParaProtex jest to znany i popularny środek, który jest stosowany głównie przy infekcjach bakteryjnych i grzybiczych. Jest to produkt całkowicie naturalny, który jest kompozycją składników biologicznie aktywnych, w skład wchodzi : czerwony jaśmin, komosa piżmowa, ekstrakt z berberysu zwyczajnego, mirra, olej z goździków korzennych, ekstrakt z Pau d'Arc, czarny orzech, ekstrakt z nasion grejpfruta oraz czosnek. Jest to przede wszystkim lek wzmacniający i dodatek do zdrowej diety, natomiast nie przemawia do mnie zbytnio faszerowanie się tabletkami (a zwłaszcza taką ilością jaką sugeruje producent łącznie z suplementami dodatkowymi..) przy zakażeniu gronkowcem. Myślę, że wykup całego pakietu to zwykłe dojenie z kasy.

Z naturalnych środków warto wypróbować także oregano, wyciąg z jeżówki  , wyciąg z czerwonego grejpfruta, czarnego orzecha, berberysu i nasz polski, poczciwy czosnek.
źródło

Propolis (kit) pszczeli, pyłek pszczeli oraz inne produkty pszczele , to niedoceniane, również stosowane przez nasze babki naturalne leki, które często kojarzą nam się jedynie ze specyfikami na ból gardła i przeziębienie. Produkty pszczele wykazują silne właściwości antybiotyczne, przez zawartość nawet kilkuset składników biologicznie aktywnych, które działają synergistycznie nawet na szczepy odporne na antybiotyki, dlatego są tak bardzo skuteczne. Niezwykle ważne jest pochodzenie i rodzaj propolisu, najlepiej, by był on aktywny i nierozcieńczony ze spirytusem, dlatego warto go nabywać od zaufanego pszczelarza. Produkty pszczele dodatkowo wzmacniają naszą odporność.

Krwiściąg lekarski to bardzo niedoceniana i mało popularna roślina w naszym regionie. Właściwości lecznicze tej rośliny znane są już od starożytności, natomiast w Europie - od średniowiecza. Wykazuje on silne działanie przeciwzapalne, gojące, jest doskonały na uszkodzenia skóry (jeśli borykacie się z trądzikiem, jest to codzienność) i leczy owrzodzenia, dlatego odwar stosowała i osoba z gronkowcem i ja, na swój trądzik. Płyn działa świetnie przeciwzapalnie, rany brzydko się nie bliznowacą i bardzo przyspiesza gojenie, jako jedyny z pewnością nie wyleczy gronkowca złocistego, ale warto go mieć w zanadrzu, zwłaszcza jeśli na Waszej skórze występują zmiany ropne. Z pewnością poświęcę mu osobny wpis. :)



Brzoza, betulina, sok z brzozy, dziegieć brzozowy, palenie kory i drzewa brzozowego, tak zwane 'kąpanie się w dymie z drewna brzozowego'

Nie doceniamy tego co mamy, brzoza posiada ogromny potencjał leczniczy i to właśnie włączenie brzozy do pielęgnacji i suplementacji okazało się krokiem milowym w leczeniu gronkowca złocistego. Nie miejcie mnie za jakiegoś znachora, ale inhalacje z dymu brzozowego bardzo mnie zaintrygowały, zwłaszcza że to tradycyjny sposób zwalczania wszelkich infekcji przez ludy zamieszkałe na Wschodzie Europy. Może mam nierówno pod sufitem, przeczę sama sobie i swojej ideologii, ale to naprawdę działa, a na pewno na moją czytelniczkę i na mnie, kiedy znowu mam zatoki. Ważne jest, by gałązki były mokre (świeżo po deszczu), a dym należy wdychać do momentu łzawienia oczu. O inhalacjach z dymu brzozowego dowiedziałam się od starszego pana z mojej okolicy, który interesuje się leśnictwem. W pierwszym momencie wydawało mi się to irracjonalne, jednak potwierdzenie znalazłam m.in na blogu Ani jak wyleczyła gronkowca złocistego . Tajemniczymi składnikami dymu brzozowego są substancje lotne, a przede wszystkim betulina, którą wykorzystuje nasze polskie Sylveco Naturalne Kosmetyki .
Skoro już jesteśmy przy betulinie, to muszę wspomnieć, że to jest cudowny składnik. Nie waham się powiedzieć, że zamiast rozglądać się za superfoods z różnych stron świata, musimy docenić to, co wydaje nasza polska ziemia. Bo wcale nie jest gorsze. Betulina, kwas betulinowy oraz lupeol (składniki aktywne kory brzozy białej) posiadają tak wiele właściwości, że nie jestem w stanie wymienić ich wszystkich właśnie tutaj, ale zaręczam Was, że znajdują one zastosowanie w leczeniu prawie każdej dermatozy skórnej oraz przyjmowane wewnętrznie leczą nasz organizm. Betulina ma największy moim zdaniem potencjał leczniczy w leczeniu gronkowca złocistego, z tego względu, że eliminuje każdą możliwość ucieczki tej perfidnej bakterii. Często leczenie gronkowca powoduje wraz z czasem powstawanie reakcji alergicznych i osłabia nasz układ immunologiczny, atakując słabsze narządy, betulina działa prawie na każdy szczep bakterii i grzybów, z którymi gronkowiec mógłby żyć w symbiozie oraz na samego gronkowca złocistego. Ponadto działa wzmacniająco, antyoksydacyjnie, przeciwnowotworowo, przeciwzapalnie, antyalergicznie i przeciwgrzybiczo oraz przeciwbakteryjnie. Więcej informacji o betulinie znajdziecie TUTAJ!Świetną wiadomością jest to, że na naszym rynku jest dostępna zawiesina zawierająca ekstrakt z kory brzozy, dostaniecie ją na stronie producenta marki Sylveco.
Dziegieć brzozowy to kolejny, zapomniany przez nas produkt naturalnego pochodzenia, który niegdyś był stosowany przez nasze babki w leczeniu prawie wszystkich dermatoz skórnych, był też świetnym środkiem na wypadanie włosów (choć wcześniej stosowano go do pielęgnacji racic u bydła lub kopyt u koni, odstraszano robactwo np.kleszcze, spełniał rolę kleju, był także jednym z głównych składników kamfiny, płynu oświetleniowego do lamp) Dzisiaj dziegieć powraca do łask. Stałam się ogromną fanką dziegciu głównie przez problemy skórne , które dolegały mi na skórze głowy, to składnik numer jeden w leczeniu ŁZS. Z pewnością napiszę o nim szerzej, jednak dzisiaj wpis dotyczy gronkowca złocistego. Dziegiec brzozowy, znany także pod nazwą smoły leczniczej (przez odrzucający zapach smoły i podobną drogę wydobycia) ma postać lepkiej, gęstej i ciemnej cieczy. Jest to produkt suchej destylacji z gałęzi, drewna i kory brzozowej, zapomniano o nim po II wojnie światowej, gdyż uważano go za substancje niebezpieczną dla zdrowia i kancerogenną. Działa on silnie antybakteryjnie, przeciwgrzybiczo, przeciwzapalnie i antyseptycznie, jest świetnym uzupełnieniem leczenia, choć w przypadku gronkowca złocistego bardziej cenna okazuje się wyizolowana betulina.Nie należy przekraczać sugerowanego stężenia, często jest to 1-2%. Dziegieć i produkty z brzozy są bardzo znane i często stosowane na Wschodzie, stąd w kosmetykach rosyjskich bardzo często znajdziecie i dziegieć, ekstrakt z brzozy, destylat z brzozy, czy sok z brzozy.
Sok z brzozy to niezwykle smaczny i wartościowy, całkowicie naturalny napój. Każde przedwiośnie owocuje u mnie spuszczaniem soku z brzozy, który dodaje mi mnóstwo energii, wigoru i wzmacnia organizm. Najbardziej wartościowy jest ten, który zbierzecie sami. Przede wszystkim sok z brzozy odżywia i wzmacnia nasz organizm, zwiększa odporność, co jest niezwykle ważne podczas leczenia gronkowca złocistego. Dlatego jeśli podejrzewacie u siebie gronkowca, bądź nie czujecie się zbyt dobrze, warto pic sok z brzozy.



Mam nadzieję, że wpis okaże się dla Was przydatny. Pozdrawiam Was serdecznie,
Ewa


Natura Siberica | Szampony do włosów suchych `Objętość i nawilżenie` i `Ochrona i odżywienie`

$
0
0

Choć na pielęgnację twarzy prosto z Rosji raczej się nie zdecyduję, to przyznaję, że zdecydowana większość kosmetyków przeznaczonych do moich cienkich kosmyków pochodzi właśnie stąd. Największe problemy miałam zawsze nie z doborem odżywki, czy maski, bo zdecydowana większość kosmetyków pielegnujących mi służy, natomiast z  doborem produktu myjącego. Jak dotąd najlepiej w tej roli sprawdzały się słynne mydła Babuszki Agafii, ale okazały się dla mnie zbyt mocne do stosowania na co dzień.



Dlatego zawsze muszę mieć pod ręką delikatniejszy szampon, ale taki, który dobrze usunie zanieczyszczenia z mojej skóry głowy i nie będzie obciążał włosów na długości. Z tego też powodu mycie odżywką, czy typowe balsamy do mycia kompletnie się u mnie nie sprawdzają. Szampony Natura Siberica to jedne z moich ulubionych, chociaż po sporych zmianach w składzie nie służą mi już tak dobrze jak kiedyś. Przede wszystkim posiadają one mocniejsze detergenty, co nie każdemu może się podobać, zwłaszcza właścicielkom włosów kręconych i suchych.

Szampon 'Objętość i nawilżenie' przetestowałam na sobie jako pierwszy, niestety, zawiodłam się, gdyż okazało się, że jako jedyny powoduje u mnie łupież i swędzenie skóry głowy. Byłam trochę zdziwiona, ponieważ to właśnie on zbiera w internecie najlepsze opinie i wiele osób jest nim zachwyconych, moją skórę podrażnia i nie byłam w stanie zużyć go do końca. Produkt nie służy także moim włosom - nie wiem gdzie jest to nawilżenie, ale on wręcz je wysuszał, co wcale nie jest takie łatwe i nawet mydło Agafii tego aż tak nie robiło. Włosy niezależnie od użytej odżywki są szorstkie w dotyku, bardzo trudno jest mi je rozczesać, chociaż szampon ich nie plącze, po prostu są tak suche, że mam wrażenie, że po przejechaniu szczotką zaraz się połamią. Z pewnością nie jest to szampon do codziennego użytku, jak miało to miejsce w przypadku wersji do skóry wrażliwej, jest to zdecydowanie jeden z mocniej oczyszczających szamponów z jakim się spotkałam. Szkoda, że zauważyłam to trochę zbyt późno, ponieważ na samym początku byłam bardzo zadowolona z jego działania, dopiero po około 3 tygodniach zauważyłam, że moje włosy są w o wiele gorszej kondycji.


Objętość wynika tylko z dobrego oczyszczenia włosów, ale wraz z czasem, przy zbyt częstym stosowaniu skraca świeżość włosów i przetłuszczają się znacznie szybciej. Zdaję sobie sprawę, że to tylko szampon i ciężko jest od niego wymagać czegoś więcej, ale spodziewałam się czegoś więcej, czytając pozytywne opinie. Mnie nie zachwycił pod żadnym względem. Muszę nadmienić także, że mimo tego, że to mocno oczyszczający szampon, pieni się bardzo słabo i trzeba nakładać go całkiem sporo. Piana jest delikatna, i to dało mi złudne wrażenie jego delikatności. Pierwszy raz tak szybko wykończyłam szampon, często zajmuje mi to kilka miesięcy, nawet pół roku, a tutaj - ponad miesiąc. Konsystencja jest bardzo lejąca. Zapach jest dla mnie bardzo przyjemny, choć bardzo ciężko jest mi go określić. Jest lekko ziołowy, ale z taką nutą cytrusową, która dodaje świeżości. Mojego nosa nie meczy i pomijając targanie włosami podczas mycia i ciągłe dodawanie kosmetyku, było to przyjemne chociaż pod względem zapachowym. Mimo sporej pojemności 400ml, produkt jest niesłychanie niewydajny i cena w tym stosunku (około 20złotych) jest dla mnie wysoka jak tylko na szampon. Poza tym nie podoba mi się otwór, zawsze musiałam go odkręcać, bo szampon nie chciał mi spływać przez ten rosyjski wynalazek. Skoro już jestem przy opakowaniu, to jest ono w ogóle niepraktyczne, ciężka butla często wyślizguje się z mokrych rąk, korek ciężko jest odkręcić, to cyrk na kółkach.

Skład akurat tej wersji szamponu znowu uległ modyfikacji, więc umieszczę Wam ten, który znajduje się na etykiecie produktu przeze mnie recenzowanego.

INCI: Aqua with confusions of Pinus Pumila Needle Extract, Hesperis Sibrica Extract, Larix Sibrica Needle Extract, Achillea Millefolium Flower Water, Scutellaria Baicalensis Extract, Anthemis Nobilis Flower Extract, Saponaria Officinalis Rott Extract, Rosa Canina Fruit Oil, Hippophae Rhamnoides Fruit Oil, Hydrolyzed Wheat Protein, Lauryl Glucoside, Sodium Cocoyl Isethionate, Cocamidopropyl Betaine, Pineamidopropyl BetainePS, Hippophae Rhamnoidesamidopropyl BetaineHR, Glycerin, Guar Hydroxypropyl Trimonium Chloride, Citric Acid, Sodium Chloride, Benzyl Alcohol, Dehydroacetic Acid, Sodium Brnzoate, Pottasium Sorbate, CI 75810, Caramel, Parfum, Limonene

Zdecydowanie lepiej sprawdza się  na mnie wersja 'Ochrona i odżywienie' i mimo znacznie gorszego składu od poprzedniej wersji, służy i mojej skórze głowy i moim włosom przez określony czas, choć nie jest to jeszcze to, nad czym mogłabym piać z zachwytu.

Przede wszystkim szampon nigdy nie podrażnił mojej skóry głowy, nie wysuszył, nie spowodował uporczywego swędzenia, czy stanów zapalnych. Nie wzmagał przetłuszczania jeśli nie stosowałam go zbyt często. Już tym samym szampon wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Bardzo fajnie oczyszcza, ale nie tak zdecydowanie jak 'Objętość i nawilżenie' i taki balans bardzo mi odpowiada, gdyż nie przepadam ani za zbyt mocnymi szamponami, ani za zbyt łagodnymi. Dzięki temu włosy po jego użyciu nabierały widocznie większej objętości (co miała gwarantować wyżej zrecenzowana przeze mnie wersja) i lekkości. Efekt  jak najbardziej zadowalający.

Nie alergizuje, ani nie podrażnia mojej skóry głowy, włosy są dłużej świeże, niestety, ale stosowany zbyt często sprawia, że włosy stają się pozbawione życia i szybciej się przetłuszczają. Ale mam tak chyba z każdym kosmetykiem, który stosuję zbyt długo.. Nie mam też problemu z rozczesaniem włosów, ponieważ kosmetyk ani trochę nie powoduje plątania. Mogę bez problemu przejechać dłonią i delikatnie przeczesywać mokre włosy palcami, co jest w przypadku moich cienkich włosów ogromnym sukcesem. Czuję też ten efekt świeżości i czystości, który uwielbiam. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie znajdzie on zbyt wielu zwolenników, raczej polubią go osoby z włosami zdrowymi i cienkimi. No i nasuwa mi się pytanie - czy warto wydać na niego 20 złotych? W zasadzie zachowuje się u mnie podobnie jak inne tańsze szampony, więc wątpię, bym znowu go kupiła.

Szampon w odróżnieniu od poprzedniej wersji pieni się przyzwoicie, ale nie daje tak wściekłej piany jak kosmetyki drogeryjne. W odróżnieniu od rywala w turkusowej butelce, do umycia włosów potrzebuję go zdecydowanie mniej, piana jest też większa - co wskazywałoby raczej na to, że powinien być jednak mocniejszy w działaniu. A wcale tak nie jest :) Jest bardziej wydajny. Zapach jest bardzo zbliżony do wersji, która ma nam gwarantować objętość, natomiast jest bardziej ziołowa, ale też i neutralna i przyjemniejsza dla nosa.

Wiem, że to tylko szampon. Ale czasami szampon może być czymś więcej, a przynajmniej dla moich zdrowych, cienkich włosów i spokojnie pełnić jeszcze funkcje delikatnej odżywki, dlatego mając już na koncie kilkadziesiąt przetestowanych produktów, mam prawo wymagać czegoś więcej ;) Ten produkt nie nawilża, nie odżywia, to fajny, delikatniejszy szampon, który nie plącze włosów. Nic poza tym, czterech liter nie urywa.


INCI : (wersja Odżywienie i ochrona') Aqua, Lauryl Glucoside, Sodium Cocoyl Isethionate, Cocamidopropyl Betaine, Pineamidopropyl BetainePS, Hippophae Rhamnoidesamidopropyl BetaineHR, Guar Hydroxypropyl Trimonium Chloride, Rhodiola Rosea Root ExtractWH, Pinus Sibirica Needle ExtractWH, Aquilegia Sibirica ExtractWH, Agrostis Sibirica ExtractWH, Gypsophila Paniculata Root Extract, Anthemis Nobilis Flower Extract*, Glycerin, Saponaria Officinalis Root Extract*, Hippophae Rhamnoides Fruit Oil*, Hydrolyzed Wheat Protein, Acorus Calamus Root Extract, Berberis Vulgaris Bark Extract, Origanum Vulgare Extract, Potentilla Fruticosa Root Extract, Arctium Lappa Root Extract*, Citric Acid, Sodium Chloride, Benzyl Alcohol, Dehydroacetic Acid, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, CI 75810, Caramel, Parfum, Linalool**, Limonene**.

Szczerze, to spodziewałam się po szamponach Natura Sibercia czegoś więcej, dlatego moje rozczarowanie jest jeszcze dodatkowo spotęgowane. Kosmetyki nie okazały się zbyt trafione, a jeden z  nich jest bardzo przeciętny, dlatego bardziej wolę wesprzeć polskiego producenta. Nie jestem też w stanie używać produktu, który dodatkowo pogarsza kondycję moich włosów.

Składy tak jak widać są przeciętne. Ale czy naprawdę mimo krótkiego kontaktu ze skórą i włosami szampon nie ma aż takiego znaczenia? Polemizowałabym. Z tego względu, że źle dobrany nie tylko źle wpływa na kondycję moich włosów i nie ważne, czy użyję jakiejś super odżywki to efekt nie jest tak dobry, to przede wszystkim moja skóra głowy zaczyna protestować. Dlatego szukam dalej, a recenzowanych produktów polecić nie mogę.




Pozdrawiam,
Ewa



BeBeauty | Nawilżający płyn micelarny do demakijażu i tonizacji twarzy i oczu

$
0
0

Płyn micelarny BeBeauty, dostępny w bardzo znanym dyskoncie jakim jest Biedronka, jest niezwykle popularny i doceniany w sieci nawet przez osoby, które podczytuję osobiście.  Zyskał nawet miano kosmetyku kultowego, dlatego dodatkowo rozbudził  we mnie ogromną ciekawość, a że cena jest naprawdę niska, bez większego zastanowienia trafił do mojego koszyka. Myślałam, że zrozumiem zachwyty blogsfery nad słynnym micelem za szałową cenę, ale dochodzę do wniosku, że jednak nadaję na innych falach niż większość urodomaniaczek.


 Jak dotąd nie przepadałam za płynami micelarnymi, jedynie produkt marki Sylveco sprawił, że zrozumiałam fenomen tego kosmetyku. No, a jak jest z BeBeuaty? Uważam, że jest bardzo przereklamowany i choć niska cena niezwykle zachęca do zakupu, to muszę ze smutkiem stwierdzić, iż jest adekwatna do jakości. Produkt posiada takie wady, które są nie do obejścia i dyskwalifikują kosmetyk BeBeauty w codziennym stosowaniu.


Produkt oczyszcza całkiem przyzwoicie, ale uwierzcie mi, że nie zasnęłabym, gdybym poleciła go na moim blogu. Sprawdza się raz lepiej, raz gorzej, ale stwierdzam obiektywnie, że na miano hitu roku nie zasługuje i porównywanie go z fenomenalnym płynem micelarnym Sensibio H2O Biodermy jest jakąś kpiną. Nieśmieszną zresztą, ja bym się obraziła, gdyby ktoś produkt słabej jakości próbował w taki sposób zbezcześcić porównując do fenomenu, Świętego Grala na rynku od dobrych kilku lat.  

Aby usunąć makijaż, potrzeba co najmniej kilku płatków kosmetycznych, oczyszcza bardzo delikatnie, co bardzo odbija się na wydajności. Płyn można lać jak wodę, strasznie (przepraszam za sformułowanie, ale nic innego ślina na język mi nie przynosi) sika przy wylewaniu, w przeliczeniu wcale nie wychodzi tak tanio. Lubię, gdy micel się pieni, dlatego potrząsanie butelką było ucztą dla moich oczu. Bardzo się zdziwiłam, że na skórze nawet delikatnie tego nie robi i czułam się tak, jakbym przecierała twarz tonikiem, a nie płynem micelarnym. Problem sprawia mu usunięcie nawet kremu z filtrem, natomiast pozbycie się tuszu do rzęs, czy wodoodpornej kredki jest możliwe chyba przy wylaniu połowy butli i bezlitosnym tarciu powiek. Nie jest skuteczny, co wymusza stosowanie większej ilości produktu i mocniejsze traktowanie skóry płatkiem kosmetycznym.

Jedynym plusem jaki dostrzegam jest odświeżenie i świeżość jakie daje przetarcie skóry tym kosmetykiem. Podejrzewam , że to za sprawą ekstraktów i orzeźwiającego, choć nieprzyjemnego i drażniącego zapachu, gdyż ciężko jest mi mówić o oczyszczaniu skóry z zanieczyszczeń, gdy radzi sobie z tym bardzo słabo.


Nie zasługuje na miano delikatnego produktu, przeznaczonego do pielęgnacji skóry wrażliwej. Moja cera jest wyjątkowo oporna, niewrażliwa i gruboskórna, dlatego rzadko kiedy zdarza się, że coś mnie podrażnia. A jeśli podrażnia, to najczęściej są to nie kwasy,  nie retinoidy, czy serum, ale właśnie płyny micelarne i środki myjące. Jeśli moja skóra ma lepsze dni, a taki produkt powoduje u mnie delikatne zaczerwienienie i momentami nieprzyjemne uczucie ściągnięcia, to bez obaw mogę stwierdzić, że coś tutaj nie gra i osoby, które mają naprawdę wrażliwą i podrażnioną skórę powinny na niego uważać. Na szczęście nie zaostrzał stanów zapalnych, ani też nie powodował zaskórników. Uważam jednak, że gdybym zastąpiła nim Sylveco, to prawdopodobnie przyczyniłby się do pogorszenia stanu skóry, właśnie ze względu na słabe usuwanie zanieczyszczeń.

Co mi się nie podoba? Przede wszystkim to, że mimo iż producent deklaruje, iż produkt można stosować na okolice oczu, to kompletnie nie nadaje się do oczyszczania tego delikatnego obszaru. Powoduje u mnie potworne swędzenie i pieczenie, zwłaszcza jeśli chcę usunąć makijaż oczu. Zdarza się, że oczy zaczynają łzawić, i nie jest to reakcja alergiczna. Poza tym sprawia mu trudność nawet usunięcie tuszu do rzęs, raczej go rozmazuje, aniżeli zmywa, nie wspomnę już nawet o tym jak radzi sobie z kosmetykami wodoodpornymi. Nie wiem ile musiałabym go wylać i jak bardzo trzeć powieki, by zmyć dobrze zagruntowany makijaż, ale z pewnością nie ma to pozytywnego wpływu na cieniutką skórę oczu. Jest to naprawdę słaby produkt do demakijażu delikatnych okolic oczu, jeśli ktoś twierdzi inaczej - z chęcią podam mu płatek kosmetyczny nasączony płynem micelarnym Sylveco i niech powie mi prosto w oczy, że BeBeauty jest super.

Kolejnym minusem jest to, że zostawia on klejący film, którego nie znoszę i jestem zawsze zmuszona po płynie BeBeuaty przetrzeć dodatkowo twarz tonikiem, choć ponoć owy płyn może go spokojnie zastąpić. Nie jest to zbyt miłe uczucie, nastręcza same negatywne myśli.Choć produkt nie wysusza, to nie zauważyłam, by choć delikatnie nawilżał.


Ciężko jest wymagać od produktu za taką cenę naturalnego składu, ale uwierzcie mi, że można by go znacznie skrócić, zaoszczędzić sobie silnej i nieudanej kompozycji zapachowej oraz zastosować łagodniejsze konserwanty. Podejrzewam, że to właśnie przez to moja skóra twarzy, a zwłaszcza oczu zaczyna się buntować. Podobnie reaguje moja skóra głowy, jeśli produkty myjące są konserwowane w podobny sposób. Nie jestem naturalistką, ale stosowanie płynu micelarnego BeBeauty na obłażące martwe płaty skóry, które odsłaniają delikatny, zaróżowiony nowy naskórek jest zbrodnią. Dlatego moim zdaniem obietnice producenta są bez pokrycia. Działanie nawilżające, zmniejszające nadwrażliwość skóry oraz działanie przeciwzapalne jest stekiem bzdur. A gwarantowanie czystej skóry bez zanieczyszczeń i usuwanie nawet wodoodpornego makijażu to jakaś konsumencka kpina.
 
Nie będę rozwodzić się nad opakowaniem, bo za tak niską cenę nie można chcieć więcej. Jest proste, nie wyślizguje się z rąk, choć dozownik jest niepraktyczny i uskutecznia marnowanie produktu, gdyż wylewa go za dużo i często nie na płatek kosmetyczny, tylko obok. Żałuję, że nabyłam większe opakowanie, które jest niestandardowe i jest dostępne chyba tylko przy ofertach kosmetycznych. Za płyn micelarny BeBeauty o pojemności 400ml zapłaciłam około 8 złotych.

Musiałabym mieć naprawdę niskie wymagania, by stwierdzić, że to produkt kultowy za super cenę. Każda osoba, która używała osławionej Biodermy, bądź genialnego płynu lipowego Sylveco nawet nie spojrzy na ten dziwny twór. Dlatego jeśli zastanawiacie się nad zakupem tego płynu micelarnego, to miejcie na uwadze, że w tym przypadku wraz z niską ceną idzie niska jakość. Pewnie znajdą się osoby, które są zachwycone działaniem płynu micelarnego BeBeuaty, ale śmiem twierdzić, że pierwszym argumentem za będzie niska cena ,a  po dłuższym namyśle macie uczucie niedosytu, bo przecież mogło być znacznie lepiej. Naprawdę nie rozumiem tych zachwytów, z pewnością była to moja ostatnia butelka. Miało być ekonomicznie, a wcale tak nie wyszło. ;)



Pozdrawiam,
Ewa

Co z czym, by było bezpiecznie? | Jak łączyć kwasy i retinoidy

$
0
0
Ci, którzy z uwagą mnie podczytują, z pewnością wiedzą, że jestem ogromną fanką terapii skojarzonych. Nie pamiętam, kiedy moja kuracja przeciwtrądzikowa bazowała jedynie na jednej substancji czynnej, gdyż monoterapie rzadko kiedy przynoszą u mnie zadowalające efekty.

Pytania o łączenie kwasów ze sobą, przewijają się na moim blogu bardzo często, nie dziwi mnie to, gdyż nikt nie chce zrobić sobie krzywdy, a można zrobić to bardzo łatwo przez niewiedzę. Zapewniam Was, że substancje, które są ogólnie dostępne dopuszczają wiele kombinacji. Rzadko kiedy dochodzi do interakcji między nimi, dlatego też w zasadzie mamy dużą dowolność. Drugim, tak samo ważnym aspektem jest to, że rzadko kiedy w jednym produkcie mamy kilkanaście substancji aktywnych, często ograniczamy się do jednej w jednym produkcie, a jeśli już - stosujemy je o rożnych porach dnia.


Ostatnio jednak coraz bardziej skłaniam się ku recepturom, w których nie ograniczam się tylko do jednego kwasu, czy substancji czynnej. Wówczas należy mieć już pewną wiedzę, co z czym łączyć, by nie doszło do interakcji, która może spowodować podrażnienie, przebarwienia, blizny, a w możliwie najłagodniejszym scenariuszu - dezaktywacji składników aktywnych. Skutki uboczne, które są wywołane przez kwasy (zwłaszcza wybroczyny i blizny) są nieusuwane żadne metodą chemiczną. Należy także zwrócić szczególną uwagę na pH takiego kosmetyku, dlatego jest to już wyższa szkoła jazdy, ponieważ to właśnie regulowanie pH albo podkręca, albo osłabia działanie stworzonego przez nas roztworu.

Najbardziej wdzięcznymi kwasami są kwasy BHA i AHA, ponieważ możemy je łączyć dowolnie. W jednym produkcie możemy mieć przykładowo trzy różne kwasy z tej samej grupy, bądź łączyć kwas salicylowy z kwasami AHA, wszystko zależy od efektu jaki chcemy osiągnąć. Połączenia kilku kwasów oprócz intensywniejszego działania - czy to wybielającego, przeciwtrądzikowego, czy nawilżającego, zwiększają swoje właściwości penetracyjne i złuszczające, dlatego przy połączeniu kilku kwasów możemy wykonać peeling o większej przenikalności. Dodatkowo nasz produkt możemy dokładnie ukierunkować w nasze potrzeby i wymagania.

Najczęściej są to połączenia kwasu mlekowego, salicylowego i migdałowego, głównie ze względu na wielkość cząsteczek i podobne właściwości, miejsce zajmują głównie w kosmetykach przeciwtrądzikowych. Dostępne są również gotowe mieszanki kwasów AHA, które działają silnie złuszczająco, ale i nawilżająco, najczęściej spotykane są w kosmetykach do skóry suchej, dojrzałej, a także do pielęgnacji stóp. Kwas glikolowy i pirogronowy rzadko kiedy łączy się z innymi kwasami w warunkach domowych, ponieważ działają intensywnie i niestety nie penetrują zbyt równo, ponadto można już wykonać za ich pomocą (zwłaszcza w połączeniach) peeling średnio głęboki. Jeśli chcecie zminimalizować skutki uboczne, warto jest je łączyć np. kwasem migdałowym, który posiada stosunkowo duże cząsteczki i zminimalizuje skutki uboczne, bądź kwasem mlekowym, by działanie spotęgować. Dobranie 2-3 substancji o podobnym działaniu, dodatkowo potęguje ich działanie. Łączenie kwasów jest po to, by jeszcze skuteczniej leczyć problem, bądź zminimalizować skutki uboczne kwasu. Dla przykładu kwas salicylowy jest świetny dla cer bardzo zanieczyszczonych, tłustych, trądzikowych, ale stosowany samodzielnie może odwodnić skórę, w tym celu często spotkacie połączenia tego kwasu z kwasem mlekowym , bądź migdałowym, co dodatkowo zwiększa i działanie antybakteryjne.


Bez obaw możecie także łączyć kwasy AHA i BHA z PHA. Jest to świetny sposób na 'przemycenie' kwasów AHA, zwłaszcza jeśli się z nimi aż tak bardzo nie lubicie. Kwasy PHA przede wszystkim dzięki silnym właściwościom  przeciwzapalnym, hamującym teleangiektazje i nawilżającym, są świetnym komponentem bardziej agresywnych kwasów AHA, a zwłaszcza BHA. Dzięki takim połączeniom jest duża szansa, iż unikniecie silnych  podrażnień, a także zaczerwień i odwodnienia, które występuje bardzo często przy stosowaniu kwasu salicylowego. Połączenia takich kwasów mogą diametralnie zmienić Wasze zdanie o kwasie, z którego przykładowo wcześniej nie byliście zadowoleni. Np. dzięki glukonolaktonowi, przeprosiłam się z kwasem migdałowym.

Jak już jestem przy kwasach PHA, to oprócz wyżej wspomnianych połączeń z kwasami AHA i BHA, glukonolakton można stosować łącznie z tretinoiną, co będzie dobrą wiadomością dla osób, które nie są w stanie znieść działania Atredermu. Natomiast z kwasami PHA nie łączymy kwasu azelainowego, produkty zawierające wcześniej wspominane przeze mnie substancje, stosujemy o różnych porach dnia (chyba, że zamierzacie nabyć lub ukręcić kosmetyk 2 w 1, wówczas przy odpowiednim pH wskazane jest łączenie tych substancji) . Dopuszczalne jest łączenie kwasów AHA i BHA łącznie z kwasem azelainowym, może być to roztwór, bądź nakładanie toniku z kwasami AHA/BHA przed nałożeniem kwasu azelainowego. Działanie wybielające glukonolaktonu fajnie podkręci nam mleczan sodu, ale trzeba koniecznie regulować pH.

Tretinoinę w zasadzie możemy łączyć ze wszystkim - od kwasów AHA, po BHA i PHA. Głównie w celu wzmocnienia działania tretinoiny, możemy zapodać podkładkę z kwasu mlekowego, który wykazuje działanie synergistyczne. Nie stosujemy z kwasem azelainowym, chyba że o rożnych porach dnia, kiedy zdąży się rozłożyć.

Co nam jeszcze zostało?:) Kwas askorbinowy, czyli witamina C. Tutaj mamy wiele zakazanych połączeń, głównie ze względu na niestabilność kwasu. Nie łączymy go z m.in kwasem azelainowym,  nie spotkałam się również z połączeniem kwasu salicylowego, natomiast poleca się łączyć witaminę C z kwasami PHA, które chelatują niestabilny kwas askorbinowy, tretinoiną i kwasem glikolowym, głównie w celu usunięcia rozstępów. Kwas ustabilizujemy dodając kwasu ferulowego oraz witaminy E, natomiast połączenia z tyrozyną i cynkiem zwiększą o 20% biodostępność kwasu.

Kwas kojowy, za którym nie przepadam, można spokojnie połączyć z kwasem fitowym, salicylowym, glukonolaktonem oraz kwasami AHA.

Łączenie kwasów służy przede wszystkim ukierunkowaniu produktu w nasze potrzeby. Rzadko kiedy jedna substancja czynna jest w stanie zrobić rzeczy niemożliwe na naszej twarzy, no chyba, ze mój tonik z  glukonolaktonem :D Nie oznacza to, że musicie koniecznie łączyć wszystko w jednej zlewce, mogą być to różne produkty nakładane bezpośrednio po sobie. Dzięki temu możecie wzmocnić działanie produktu, bądź je osłabić, działać wybielająco, bądź przeciwzapalnie, wszystko zależy od tego, czego oczekujecie. Terapie możecie także rozłożyć w czasie, niekoniecznie musicie wszystko łączyć w krótkim odstępie czasowym. Skracają one czas leczenia, przynoszą lepsze efekty pod względem jaki tylko sobie wymarzycie i zdecydowanie mają lepszy wpływ na kondycję skóry. Poza tym skóra nie przyzwyczaja się tak szybko jak w przypadku stosowania jednej substancji aktywnej przez długi okres czasu.




Pozdrawiam,
Ewa

APIS Professional | Maski algowe 'Owoce cytrusowe + Ogórek' i 'Żurawina + Granat'

$
0
0

Marka APIS straciła wiele w moich oczach, głównie przez swoją politykę, która jest przeciwko klientom. Zawiodłam się na peelingach, kremach, serum, których skład został zmieniony tak bardzo, że kosmetyki kompletnie nie sprawdziły się w mojej pielęgnacji, choć wcześniej byłam z nich bardzo, bardzo zadowolona. Na szczęście maski algowe peel off, które tak bardzo mi się marzyły, spełniły moje oczekiwania.

Profesjonalna maska algowa brzmi niezwykle kusząco, nie mogłam oprzeć się namiastce zabiegu prosto z salonu kosmetycznego. Forma maski idealnie trafia w moje potrzeby, narzekam na chroniczny brak czasu, a stosowanie masek peel off jest niezwykle łatwe i szybkie, wszystko schodzi za jednym pociągnięciem. To super rozwiązanie nie tylko dla leniuchów i zapracowanych, ale zwłaszcza dla osób z  cerą trądzikową, gdy pojawiają się stany ropne, a nie chcecie trzeć i podrażniać skóry. Wybrałam dla siebie dwie wersje - decydującym czynnikiem był zapach, poszukiwałam czegoś świeżego o miłym zapachu, padło na wersję z owocami cytrusowymi i wersję z żurawiną.

Maski algowe APIS to maski peel off, bazą jest alginat, który wraz z upływem czasu zastyga na naszej skórze, tworząc łatwo odchodzącą od skóry skorupę i bez problemu po odczekaniu 15-30minut ściągniemy ją w bardzo prosty, szybki i sprawny sposób. Przyznam, ze bardzo spodobała się się forma takich masek, i nie pamiętam kiedy ostatnio sięgnęłam po te tradycyjne, zwłaszcza, że mam tutaj pełną dowolność i także mogę je wzbogacać półproduktami.


Tak jak widać, maski mają postać sypką. Przy otwieraniu trzeba trochę uważać, ponieważ bardzo pylą i jeśli wylądują na odzieży, materiale - ciężko jest je usunąć, dlatego większość trafia od razu do prania. Taka forma sprawia, że maski są niesamowicie wydajne i gdyby moi domownicy nie byli tak chętni w stosowaniu maseczek, to w życiu nie wykorzystałabym nawet jednej w przeciągu 8 miesięcy, tak jak zaleca producent. Rozrabianie masek jest bardzo proste, nie trzymam się określonej ilości, w zasadzie wsypuję wszystko 'na oko', do pożądanej konsystencji gęstej śmietany. Maski nie mają żadnych grudek, konsystencja jest jednolita, wraz z mieszaniem maska żurawinowa nabiera różowego koloru, a rozjaśniająca z owocami cytrusowymi - limonkowego. Maski rozrabiam zawsze z wodą, hydrolatem, natomiast nigdy nie mieszałam ich z jogurtem, czy kefirem. Bez problemu maski APIS można wzbogacić półproduktami i olejami, w rozsądnej ilości oczywiście, by nie zaburzyć konsystencji. Radzę uważać także przy kręceniu maseczki i jej nakładaniu, kilka razy maska zdążyła kapnąć na moje ubrania i później miałam ogromny problem z  ich dopraniem. Trzeba uważać także przy nakładaniu na skórę - najlepiej tą samą grubość na całą twarz, omijajcie okolice przy włosach, brwiach. Jeśli nałożycie ją cieńszą warstwą, to błyskawicznie zasycha i trudno jest ją usunąć, w zasadzie zawsze musiałam trzeć skórę w okolicach włosów, co owocowało podrażnieniem, przy okazji wyrwałam też kilka włosków.

Zdejmowanie maseczki jest bardzo proste, po około 30 minutach, kiedy maseczka zdąży już zaschnąć, za jednym pociągnięciem schodzi cały płat. Dlatego radzę omijać okolice, gdzie macie włosy, bo nie jest to już takie łatwe. Poza tym  bez zarzutu ;)


Nie wierzę w super właściwości masek algowych, wiem, ze algi to bardzo cenne surowce kosmetyczne, ale oh come on, nie wyprasują nam zmarszczek, ani nie zrobią super liftingu, więc przy wyborze kierowałam się głównie zapachem. Nie liczyłam ani na rozjaśnienie przebarwień, ani na rewitalizację i ujędrnienie. Ale miło by było, gdyby działanie masek solo było zadowalające.

No i faktycznie tak było. Maski bardzo przyjemnie nawilżają, chłodzą i łagodzą. Skóra po zdjęciu takiej maski jest niesamowicie gładka, delikatna i miękka w dotyku. Jest zdecydowanie jaśniejsza, widać, że jest dobrze odżywiona i dotleniona. Nie jest to efekt wow, ale to tylko suchy alginat i kapka ekstraktów. Dlatego maski warto wzbogacać półproduktami, zwłaszcza aloesem, pantenolem, kilkoma kropelkami ulubionego oleju i kwasu mlekowego, olejkiem eterycznym (u mnie ciągle ukochany olejek lawendowy i rozmarynowy ) czy liposomami z ZSK.  Maski nie podrażniły, ani nie wysuszyły mojej skóry, nie zaostrzają zmian zapalnych, ani nie prowokują wysypu. Z tego względu maski stosowałam niezwykle sumiennie i stosuję nadal podczas kuracji Atredermem. Zauważyłam jedynie, że podczas łuszczenia skóry, po maseczce bardzo uwidaczniają się suche skórki, ale wystarczy wklepać nawilżacz i wszystko wraca do normy ;)

Maska algowa ujędrniająco -rewitalizująca z żurawiną i granatem przeznaczona do intensywnej pielęgnacji cery dojrzałej, wymagającej ujędrnienia i rewitalizacji. Maseczka ujędrnia i uelastycznia skórę. Rewitalizuje, spłyca mikrozmarszczki i chroni przed starzeniem. Nawilża i odżywia skórę. Można stosować po zabiegu mikrodermabrazji.
Maska dostarcza skórze duża dawkę naturalnej wit. C, zawartą w ekstrakt z żurawiny i granatu, który działa wybitnie rewitalizująco i ujędrniająco. Wzmacnia naskórek, stymuluje syntezę kolagenu i doskonale ja nawilża. Maska pozostawia skórę idealnie napiętą, nadaje jej promienny wygląd i aksamitną gładkość w dotyku.
Wskazania: dla każdego rodzaju cery wymagającej szybkiego, wymagającej szybkiego ujędrnienia i rewitalizacji.


Składy masek są bardzo proste, nie zawierają żadnych dodatkowych substancji i wypełniaczy, prócz tych, o których nie poinformował nas producent - wszak mamy tu tylko alginat i ekstrakty owocowe. Bazą maski ujędrniająco-rewitalizującej jest alginat ze spiruliny, skład jest bardzo prosty i klarowny. Tuż za alginatem mamy ekstrakt z żurawiny i granatu. To wszystko. Bardzo cenię kosmetyki z tak krótkim składem i faktycznie to się sprawdza. Maska ma bardzo przyjemny, słodko-kwaśny zapach. W białym alginacie zatopionych jest pełno różowych kuleczek - są to ekstrakty z owoców.Wersja żurawinowa zdecydowanie lepiej nawilża, lepiej odżywia cerę i nie podkreśla tak suchych skórek. Sprawdzi się podczas silnych kuracji dermatologicznych, a także u osób z cerą suchą, odwodnioną, przesuszoną, czy wrażliwą.

INCI (wersja żurawinowa) : Algin (Spirulina Pacifica), Cranberry Extract, Pomegranate Extract 

  

 Maska jest połączeniem intensywnie nawilżąjcego alginatu z ekstraktem z ogórka i owoców cytrusowych (grejpfruta, limonki, pomarańczy), który delikatnie wspomaga rozjaśnianie i zmniejsza przebarwienia naskórkowe.
Skóra staje się wygładzona, dotleniona i odświeżona. 
Wskazania:dla każdego rodzaju cery z przebarwieniami.


Maska z cytrusami i ogórkiem działa bardzo podobnie, choć nieco inaczej. Wprawdzie cera jest także nawilżona, gładka, delikatna i rozjaśniona, nie podrażnia, ani nie wysusza, ale jednak bardziej podkreśla suche skórki. Nawilżenie jest zdecydowanie słabsze niż w przypadku wersji żurawinowej, ale odpowiednio wyważone i dlatego bardziej polecam ją osobom z tłustą cerą. Skóra nie przetłuszcza się tak bardzo, świetnie oczyszcza pory i widocznie je zwęża (niestety efekt mija bardzo szybko) oraz ładnie rozjaśnia i tonizuje cerę, widać, że bardzo dobrze na mnie działa ;) Akurat tutaj mamy alginat z alg brunatnych, który intensywniej oczyszcza (spirulina słynie głównie z właściwości odżywczych) i wpływają lepiej na skórę tłustą, trądzikową i zanieczyszczoną. Tuż za algami brunatnymi mamy ekstrakt z ogórka, limonki, grejpfruta i pomarańczy. Zapach jest świeży i przyjemny, choć niestety nie pachnie tak świetnie jak cytrusowe olejki eteryczne, dlatego moją mieszankę zawsze wzbogacam olejkiem eterycznym z pomarańczy słodkiej. Gdybym miała wybrać jedną wersję - odpowiedniejsza dla mnie okazała się wersja rozjaśniająca przebarwienia.

INCI (wersja cytrusowa): Algin (Laminaria Saccharina), cucumber Extract, Lime Extract, Grapefruit Extract,  Orange Extract

Jestem bardzo zadowolona z maseczek, choć przyznaję, ze cena takiej przyjemności to 60 złotych za opakowanie. Jest to całkiem sporo, ale za tą cenę dostaję aż 250 gram świetnego produktu, w przeliczeniu na objętość to aż 500ml. Bardzo ciężko będzie Wam zużyć chociaż jedną wersję w przeciągu 8 miesięcy (choć uważam, ze nic się nie stanie, jeśli przetrzymacie ją do momentu, aż ją wykorzystacie, to tylko suchy proszek, trzeba obserwować, czy przy mieszaniu konsystencja jest nadal jednolita, bez grudek)dlatego warto zaopatrzyć się w jedną wersję. Maski można też nabyć w nieco niższej cenie, ale nie w opakowaniu jaki widzicie, tylko woreczku strunowym. Opakowanie wykonane jest z porządnego plastiku, z odkręcaną nakrętką.  Nie wiem, czy maski kupię raz jeszcze, ponieważ wiele firm oferuje maski algowe peel off w jeszcze niższej cenie. Tym razem chyba skuszę się na coś od Norel ;)



Pozdrawiam,
Ewa

Norel Acne | Żel punktowy antybakteryjny

$
0
0
Jako osoba borykają się z trądzikiem, rzadko kiedy sięgam po kosmetyki skierowane do mojego typu cery. Ciężko jest trafić na kosmetyk przeznaczony do cery trądzikowej i tłustej, który nie zawiera alkoholu (którego nie toleruję w kosmetykach codziennego użytku) i spełnia moje wymogi. Często znajduję się w zupełnie innej grupie docelowej, ale chyba nie tylko ja tak mam ;)

Z pielęgnacją profesjonalną jest zupełnie inaczej. Kosmetyki skierowane do pielęgnacji specjalnej w salonach kosmetycznych zdecydowanie lepiej trafiają w potrzeby naszej skóry, z tego względu, że one muszą po prostu działać, trafiają w ręce profesjonalistów, którzy znają się na rzeczy. Dobór substancji aktywnych jest także bardziej trafiony i przemyślany, ponadto , ich stężenie jest z  pewnością wyższe niż w kosmetykach drogeryjnych. Dlatego mimo że często tego nie robię, to przeglądając ofertę Norel, od razu powędrowałam w zakładkę ' acne'.


W serii acne substancjami aktywnymi są m.in ekstrakt z kory wierzby, z korzenia lukrecji, fiołka trójbarwnego, nagietka,  kwas azelainowy, koloid srebra, kwas azelainowy, czy SepicontrolTMA5 . Nie mamy tutaj zbyt wiele innowacyjnych składników, ale są to składniki skuteczne, niektóre z nich są stosowane przeze mnie codziennie i mają bardzo pozytywny wpływ na moją skórę, zwłaszcza ekstrakt z lukrecji i kory wierzby, który serdecznie polecam zakupić na stronach z  półproduktami. Kosztują gorsze, a ukręcicie z nimi każdy tonik, wzbogacicie maseczkę, stworzycie serum, a działanie na skórę trądzikową jest nieocenione.

Seria Acne to bardzo przemyślana seria, bardzo podoba mi się dobór składników, gdybym nie miała takiej pasji do kręcenia, to z pewnością moja pielęgnacja w większości oparta by była na produktach Norel. Miałam spory dylemat co wybrać z owej serii, dlatego wybrałam bezpieczny żel punktowy, który stosuję zupełnie inaczej niż zaleca producent. ;)

Pewnie zapytacie, czemu żel punktowy jest wyborem bezpiecznym. Bo możecie stosować go na wiele sposobów i jest to niebywale uniwersalny produkt. Producent zaleca stosować niewielkie ilości żelu i delikatnie go wmasowywać w miejsca z wykwitami ropnymi, niestety, ale dla mnie to zbyt mało i taki sposób stosowania w ogóle mnie nie satysfakcjonował. Wypryski goiły się szybciej, fajnie przygaszał zmiany, ale od tego mam tretinoinę, która załatwi sprawę 100 razy szybciej. Jeśli zerkniecie na skład, to od razu pomyślicie o tym co ja ;) Żel punktowy Norel można spokojnie stosować tak samo jak między innymi liposomy z ZSK - czyli wzbogacać nim toniki, maseczki, serum, kremy, wszystko.


Żel jest przeznaczonym do stosowania punktowego na zmiany trądzikowe. Hamuje rozwój bakterii (Propionibacterium acne) odpowiedzialnych za tworzenie wykwitów ropnych, likwiduje stany zapalne i ogranicza rogowacenie ujść mieszków włosowych. Skutecznie przyspiesza wysuszenie wyprysków, rozjaśnia przebarwienia pozapalne i wyrównuje koloryt cery. Receptura żelu zawiera:
- wyciąg z kory wierzby - (źródło związków salicylowych), reguluje rogowacenie naskórka, odblokowuje zanieczyszczone „pory”, działa ściągająco, bakteriostatycznie i przeciwzapalnie;
- koloid srebra– normalizuje pracę gruczołów łojowych, hamuje rozwój baterii oraz łagodzi podrażnienia;
- ekstrakt z nagietka i korzenia lukrecji– działa przeciwzapalnie i łagodząco.
- kwas azelainowy - działa antybakteryjnie, przeciwzaskórnikowo, przeciwzapalnie i lekko wybielająco.
Żel punktowy antybakteryjny, ma postać dosyć gęstej, delikatnie lepkiej, ciemnej cieczy. Tuż za wodą mamy glicerynę i składniki, które są w niej umieszczone - ekstrakty,  srebro koloidalne, kwas azelainowy i konserwanty. Dzięki temu żel doskonale rozpuszcza się w wodzie, można nim wzbogacać prawie wszystkie formuły, gotowe kremy, serum, maseczki, cokolwiek chcecie. I choć pojemność jest bardzo mała, jest to jedynie 12 ml, to fakt, iż wystarczy dosłownie kilka kropelek, sprawia, że staje się niezwykle wydajny.

Produkt posiada wygodny, precyzyjny aplikator, dlatego nie ma żadnego problemu z dozowaniem odpowiedniej ilości żelu. Jak już wspomniałam wcześniej, żel nie do końca sprostał moim wymaganiom odnośnie żelu punktowego, potrzebuję czegoś mocniejszego i zdecydowanie lepiej sprawdza się w tej roli tretinoina lub olejek z drzewa herbacianego nałożony punktowo, natomiast szybko znalazłam dla niego inne zastosowanie.

Żel przekonał mnie do siebie dopiero wtedy, gdy zaczęłam go dodawać do toniku, serum, czy maseczki. Świetnie chłodzi, genialnie zwęża pory, skóra wydaje się być zdecydowanie bardziej czysta i świeża. Zauważyłam także, że niespodzianek wyskakuje trochę mniej, choć u mnie całkowita redukcja zmian zapalnych jest niemożliwa z tego względu, że są to przyczyny wewnętrzne. Wygładza cerę, nie wysusza jej, a nawet delikatnie nawilża :) To świetny dodatek zwłaszcza do toniku, bo kondycja skóry jest w zdecydowanie lepszym stanie. Zauważyłam, że przebarwienia pozapalne znikają szybciej, a zmiany goją się lepiej, u osób z tłustą cerą może ograniczać przetłuszczanie skóry. Nie podrażnił mnie, ani nie uczulił (choć powinny uważać osoby, które miewają częste alergie, zwłaszcza, że w składzie jest ekstrakt z nagietka) Generalnie to bardzo fajny dodatek do pielęgnacji, polecam go osobom z cerą tłustą, mieszaną i trądzikową, bo ma realny wpływ na kondycję skóry, choć nie zastąpi silniejszych środków. Koszt żelu jest dosyć wysoki, bowiem za 12ml musimy zapłacić prawie 30 złotych (nabędziecie go w sklepie firmowym producenta ) Jednak biorąc pod uwagę prosty skład, wydajność i działanie, to byłabym skłonna nabyć go ponownie, ponieważ byłam zadowolona z jego działania.


INCI: Aqua, Glycerin, Salix Alba Bark Extract, Glycyrrhiza Glabra Root Extract, Calendula Officinalis Flower Extract, Colloidal Silver (Nano), Dyhydroacetic Acid, Benzyl Alkohol, Phenoxyethanol, Ethyhexylglycerin, Hydroxyethycellulose, Azelaic Acid


Dlaczego warto pić napar z pokrzywy?

$
0
0

Pokrzywa zwyczajna jest niezwykle cennym i niestety niedocenianym surowcem zielarskim. Uważana powszechnie za chwast, wraz z jarmużem jest jedną z najcenniejszych liściastych roślin, którą możemy zebrać na polskiej ziemi. Przyznaję, że dosyć niechętnie podchodziłam do ziela pokrzywy - chyba każdy chociaż raz za czasów dzieciństwa zdążył poparzyć się liśćmi młodej, dziko rosnącej pokrzywy zwyczajnej,dlatego nie sądziłam, że kiedyś na własne życzenie będę ją zbierać. I to w ogromnych ilościach :)

Jak dotąd sporządzałam jedynie napar z pokrzywy, który piłam głównie z myślą o moich słabych, cienkich włosach. Napar nie ma odrzucającego zapachu ani smaku, tak naprawdę zawsze bardzo mi smakował i dzięki temu byłam niezwykle regularna. Natomiast ciężko było mi wyobrazić sobie jedzenie ziela, które okazało się bardzo smaczne i od niedawna  czekam z utęsknieniem na młode, jędrne liście pokrzywy, by przygotować z nich zupę, chipsy, czy smaczną sałatkę. Powracając jednak do naparu, początkowo była to herbata w saszetkach, która moim zdaniem ma okropny smak i jest w niej mnóstwo goryczy. Herbatki w saszetkach to hurt najniższej jakości, nie widziałam po takiej kuracji większych efektów, oprócz zwiększonej ilości wizyt w łazience :) Dlatego polecam zakup suszonego ziela pokrzywy, a najlepiej - jej samodzielny zbiór, a teraz jest najlepszy czas!

Pokrzywa posiada wiele cennych właściwości, ale słynie głównie z działania wzmacniającego, odtruwającego i oczyszczającego (to jedno z niewielu ziół, które czyszczą krew). W polskiej medycynie ludowej pokrzywa była powszechnie stosowana zewnętrznie do biczowania i do okładów w chorobach reumatycznych, a także w kolkach, paraliżu, na wrzody, na rany i na stłuczenia. Wewnętrznie w postaci wywaru czy naparu podawano ją w zimnicy, w gorączce, w kokluszu, w astmie, w kurczach i w chorobach żołądka oraz w trudnych, skomplikowanych porodach. Niekiedy stosowano poświęcone ziele na rany i w padaczce. Wdychano też dym z pokrzywy w przypadku bólów zęba. Pokrzywa zwiększa wydalanie z ustroju szkodliwych substancji oraz produktów przemiany materii, obniża poziom cukru we krwi, pobudza krążenie, zwiększa liczbę krwinek czerwonych i hemoglobiny we krwi i działa silnie przeciwzapalnie. Poprawia trawienie i przyswajanie składników pokarmowych oraz reguluje przemianę materii. Sprzyja prawidłowej pracy nerek i wątroby, dlatego jest niezastąpiona przy leczeniu schorzeń układu moczowego. Ponadto działa silnie przeciwwirusowo, jest to świetny powód do picia pokrzywy w okresie przedwiośnia :)

Ziele wzmacnia i odżywia nasz organizm, jest ono bowiem prawdziwą skarbnicą witamin i składników mineralnych. Zawiera mnóstwo witaminy K, C, B3, beta-karoten, żelazo, wapn, fosfor, siarkę potas, jod i sód oraz wiązki aminowe, garbnikowe, kwas pantotenowy, kwas organiczny (mrówkowy, glikolowy, glicerolowy), olejki eteryczne, sole mineralne, fitosterole, karotenoidy, chlorofil, serotoninę flawonoidy. Ważnym składnikiem jest chlorofilina, roślinny chlorofil skutecznie odtruwa nasz organizm i zapewnia nam zdrowie, energię i witalność. 

Początkowo nie miałam żadnych problemów z cerą, napar piłam po to, by wzmocnić moje włosy i ewentualnie paznokcie,z którymi zawsze miałam problem. Po trzech miesiącach picia pokrzywy, nie zauważyłam ani wzmocnionych włosów, ani moich paznokci, ale nie wiedząc kiedy zrzuciłam ponad 6 kilogramów,przyspieszył się metabolizm, chodziłam częściej do łazienki, a więc piłam więcej wody i generalnie czułam się bardzo lekko. I choć moja waga zawsze była w granicach normy, to dzięki pokrzywie poczułam się lepiej i lżej. Jednak to, co skłoniło mnie do kontynuowania kuracji, to przede wszystkim uregulowanie mojej miesiączki (mimo że były to niewielkie wahania, to nigdy kalendarzyki nie zdawały egzaminu) oraz skrócenie i zmniejszenie ilości krwawień. Byłam bardzo młoda, więc to coś normalnego, ale uwierzcie, ze to było dla mnie zawsze bardzo krępujące i nie mogłam pojąć czemu tak cierpię podczas miesiączek i jeszcze przez tak długi okres czasu, nawet do 8 dni. Pokrzywa bardzo mi w tym pomogła, dlatego nie widziałam przeszkód, by przerwać kurację.

Po około 6 miesiącach było naprawdę super, zwłaszcza gdy pokrzywę pijałam z własnoręcznie zebranym skrzypem polnym. Po około 3 miesiącach pojawiła się kaszka na czole i brodzie, od czasu do czasu kilka ropnych krostek, jednak minęło to bardzo szybko i po tym okresie moja cera była bardzo wygładzona, a pory pięknie zwężone. Zauważyłam także wysyp baby hair, paznokcie stały się tak mocne, że nie muszę do dzisiaj jakoś szczególnie o nie dbać. Ale przede wszystkim czułam się bardzo dobrze, nie byłam aż tak blada, moja skóra nabrała zdrowego kolorytu, miałam więcej energii, rzadko kiedy chorowałam, nie miałam żadnych wahań wagi. Jednak największą zaletą picia pokrzywy były wręcz wzorcowe badania krwi, wcześniej często stwierdzano u mnie niedobory żelaza ze względu na obfite i długie krwawienia, a krew nie była tak dobrej jakości jak teraz.

Niestety, kiedy moja cera zaczęła się buntować, zdecydowałam się na antybiotyk Tetralysal. Dzisiaj wiem, że nie był to dobry wybór, przez przyjmowanie limecykliny nadal mam problemy z żołądkiem i nerkami, a trądzik powrócił ze zdwojoną siłą. Podejrzewam, że w tym okresie hormony naprawdę szalały, dodatkowo towarzyszył mi ogromny stres, co dodatkowo wpłynęło na stan mojej skóry i włosów. Zdecydowałam się na powrót do pokrzywy i niestety, nie było to zbyt przemyślane. Moje nerki, które były i tak przeciążone, przy regularnym piciu pokrzywy zastrajkowały. Czułam się osłabiona, zła, a okres kompletnie mi się rozregulował. Dlatego odłożyłam pokrzywę i zostałam jedynie przy piciu drożdży.


Od kilku miesięcy ponownie piję napar z pokrzywy, tym razem wiem, że stan mojego organizmu jest na tyle dobry, że nie mam czego się obawiać. Pokrzywa zwyczajna bardzo dobrze na mnie wpływa, obok fiołka trójbarwnego, to ziele, które jako jedne z niewielu ogranicza mój nadmierny łojotok i skutecznie hamuje powstawanie kolejnych stanów zapalnych. Wodno-alkoholowe wyciągi z kłączy i korzeni pokrzywy obniżają stężenie SHBG, czyli globuliny wiążącej hormony płciowe: androgeny i estrogeny. Hamują również aromatazę i słabo obniżają aktywność 5-alfa-reduktazy (enzym ten rozkłada testosteron do 5-alfa-dihydroksytestosteronu, który jest właściwym androgenem działającym na poziomie komórkowym). Kolejny raz spotykam surowiec zielarski, który jest wykorzystywany w leczeniu łagodnego przerostu prostaty i przynosi świetne rezultaty w leczeniu trądziku. Jest jednak różnica między pokrzywą zwyczajną, a wierzbownicą - pokrzywa wręcz podbija poziom testosteronu, ponadto zmniejsza przemianę androgenów do estrogenów, dlatego jej działanie zdecydowanie bardziej mi odpowiada . Przy wierzbownicy puchłam od wody jak balon, z tego względu, że estrogeny są u mnie zawsze w granicach normy, a wierzbownica skutecznie podwyższała ich poziom. Należy jednak zwrócić uwagę na surowiec, który przyjmujemy - suplementuję się głównie zielem i liśćmi pokrzywy, a nie kłączem i korzeniem, liście wykazują słabsze działanie i są bezpieczniejsze w kuracji. Zdaję sobie sprawę, że to, co dzieje się na mojej skórze wynika głównie ze złej reakcji receptorowej, albo moje gruczoły łojowe żyją swoim własnym życiem, dlatego po zakończeniu kuracji Atredermem przechodzę na kurację Izotekiem, mam nadzieję, że tym razem lekarz, któremu zaufałam zda egzamin, dodatkowo motywuje mnie fakt,że naprawdę wybija się na tle osób, u których miałam 'przyjemność' się leczyć. Jeśli macie podobny problem z trądzikiem i próbowaliście naprawdę wszystkiego (a wierzbownica nie zdała u Was egzaminu) to warto jest dać szansę pokrzywie zwyczajnej. Zawsze piję mocne napary, w przypadku pokrzywy im więcej surowca - tym jej działanie jest silniejsze. Działanie moczopędne pokrzywy zwiększa się wraz z naciąganiem naparu, dlatego jeśli chcecie uniknąć zbyt wielu wizyt w łazience - parzcie ją nieco krócej.


Zioła to surowce lecznicze, dlatego oprócz walorów zdrowotnych mogą także przy nieprzestrzeganiu przeciwwskazań zaszkodzić. Głównymi przeciwwskazaniami do picia pokrzywy (zwłaszcza kłącza i korzeni) jest przede wszystkim zespół policystycznych jajników, choroba Cushinga, występowanie cyst, nowotworu macicy i krwotoków spowodowanych polipami, okres ciąży i karmienia piersią. Ze względu na silne właściwości moczopędne pokrzywa nie jest zalecana przy silnych schorzeniach nerek, oraz ze względu na działanie hipoglikemiczne, nie należy jej pić podczas przyjmowania leków przeciwcukrzycowych, ponieważ wzmacnia ich działanie.Uważa się, że może rozrzedzać krew, dlatego ważne jest, aby unikać jej stosowania, biorąc leki rozrzedzające krew. Może również obniżać ciśnienie krwi, zwiększając działanie leków regulujących ciśnienie krwi. Przy długotrwałym stosowaniu może dojść do reakcji alergicznych (zaczerwienienia oraz puchnięcie powiek i okolic oczu), dlatego należy robić odpowiednie przerwy - tygodniowa przy miesiącu picia, lub miesięczna przy 3 miesiącach picia. Poza tym napar z liści pokrzywy jest jednym z bezpieczniejszych dla naszego zdrowia. Ze względu na właściwości zdrowotne, warto go pić nie tylko ze względu na czuprynę, ale nasze zdrowie - to świetny sposób na detoksykację organizmu, podkręcenie metabolizmu i usunięcie złogów przemiany materii, czy wzmocnienie odporności. 




Pozdrawiam,
Ewa

Delikatny i skuteczny demakijaż z Bioderma Sensibio H2O

$
0
0

Demakijaż to najważniejszy etap mojej pielęgnacji skóry, dlatego przykładam do niego mnóstwo uwagi i rzadko kiedy  bazuję na jednym produkcie. Niedokładnie i niestarannie wykonany może zniweczyć efekt nawet najlepiej dobranych produktów pielęgnacyjnych, dlatego nigdy nie zapominajcie, by kończyć i zaczynać dzień zawsze z czystą skórą ;) 

Płyn micelarny Bioderma Senisbio H2O, to jeden z najpopularniejszych i kultowych produktów na rynku tego typu. Jest on powszechnie używany przez profesjonalnych wizażystów, ale odnajduje się także w pielęgnacji domowej osób, które z wizażem zbyt wiele wspólnego nie mają.

Płyny micelarne pełnią u mnie głównie rolę 'preludium' do demakijażu, czyli produktu, który natychmiast spłukuję. Znajdują one także zastosowanie między ponowną aplikacją kremu z  filtrem, ale tutaj zdecydowanie lepiej sprawdza się mój własnoręczny tonik, który mimo braku detergentów, lepiej usuwa warstwę kremu.


Jest to bardzo dobry produkt, ale muszę z przykrością stwierdzić, że nabywając kilka lat temu swoją pierwszą butelkę Sensibio Biodermy, miałam wrażenie, że działał on jednak lepiej. Jestem trochę zawiedziona, ale nie zmienia to faktu, że to jeden z najbezpieczniejszych i najdelikatniejszych produktów na rynku.

Wszak 'Sensibio' nie wzięło się znikąd, i o ile wiele produktów przeznaczonych do skóry wrażliwej po prostu nie nadaje się do pielęgnacji takiej skóry, to produkt Biodermy to najdelikatniejszy płyn jaki znam i wątpię, by kogokolwiek mógł podrażnić. Nigdy nie spowodował pieczenia moich powiek, nie podrażnił, ani nie spowodował zaczerwień na mojej skórze, dlatego podejrzewam, że podczas kuracji izotretinoiną będzie niezastąpiony :) Nie dziwi mnie także jego fenomen - ryzyko alergii i podrażnień zostało ograniczone do minimum.

Nie ma sensu rozwodzić się nad konsystencją tego produktu, bo to zwykła woda, ale dodam od siebie, że podczas przecierania twarzy absolutnie się nie pieni. Nie posiada też kompozycji zapachowej.

Może zacznę od zalet. Z pewnością produkt Biodermy zapewni Wam bardzo delikatny, ale skuteczny demakijaż. Skuteczny, ale w pewnych przypadkach, bo jest grupa produktów,z  którą sobie po prostu nie radzi, albo radzi bardzo słabo. Przede wszystkim to jeden z moich ulubionych kosmetyków do demakijażu oczu, bezproblemowo radzi sobie z podstawowym makijażem - tuszem, szminką, cieniami, kredką i kosmetykami wodoodpornymi. Jednak nie wszystkie kosmetyki wodoodporne tak pięknie schodzą za pomocą nasączonego płatka płynem Biodermy, z którymi np. płyn lipowy Sylveco nie ma żadnych problemów, dlatego nie jest tak wszechstronny jak wiele osób twierdzi. Plus za to, że nie zostawia 'pandy' pod oczami i nie rozmazuje kosmetyków po całej twarzy. Jestem oburzona, że ktokolwiek mógł porównywać ten kosmetyk do płynu BeBeauty z Biedronki, który mało nie wypalił mi powiek i w ogóle nie usuwał makijażu.


Ale największe trudności napotyka wówczas, gdy zależy mi na usunięciu kremu z  filtrem. Generalnie, produkty z filtrami i silikonami to jedne z najciężej usuwalnych, ich niedokładne zmycie z powierzchni skóry może w bardzo szybkim tempie pogorszyć stan skóry. Wiecie, że kremy z faktorem SPF to moja codzienność, dlatego byłam ogromnie rozczarowana, że ten produkt zawiódł mnie w tej kwestii. Musiałam wylewać go naprawdę sporo, by usunąć porcję kremu i przygotować cerę na kolejną dawkę. Dla zainteresowanych - jak dotąd najskuteczniejszym sposobem pozbycia się z powierzchni skóry filtrów i silikonów, jest ich rozpuszczenie w oleju.

Płyn zdecydowanie lepiej sprawdza się jako wstęp do demakijażu, a jeszcze lepiej - jako zwieńczenie. Sprawdza się również o poranku, kiedy chcemy się odświeżyć, natomiast niekoniecznie w ciągu dnia, dlatego filtromaniaczki będą zawiedzione. Cudownie odświeża, łagodzi i koi moje podrażnienie, naprawdę go polubiłam :) No i nie zostawia tej paskudnej, znienawidzonej lepkiej warstwy, chwała za to!  Nie odczuwam żadnego dyskomfortu podczas stosowania płynu - nie ściąga, ani nie wysusza skóry. Jednak.. zauważyłam coś naprawdę niepokojącego, bowiem powoduje on u mnie drobne stany zapalne. Muszę go koniecznie spłukiwać, dlatego nie stosuję go jako ostatni element demakijażu (choć sprawdza się super), bo pogarsza stan mojej cery, jeśli jest traktowany jak produkt niespłukiwany. Nie sprawdzi się jako jedyny element demakijażu, w  ogóle oczyszczanie bez wody to jakiś fake.


Opakowanie jest proste, nie mam do czego się przyczepić, bo to produkt apteczny i tak właśnie się prezentuje. Estetyczne i minimalistycznie opakowanie wykonane jest z elastycznego i solidnego plastiku. Dozownik jest zabezpieczony, dlatego macie 100% pewność, że nikt wcześniej przy nim nie grzebał. Jest on odpowiednich rozmiarów,nie wylewa zbyt wiele produktu i możemy kontrolować ilość wydobywanego płynu. :)

Jest on bardzo wydajny i zdecydowanie nie warto być sknerą i dozować go zbyt mało :) Lepiej wylać go całkiem sporo i za pomocą jednego płatka kosmetycznego, wykonać cały wstępny demakijaż twarzy.

No cóż, największą wadą jest zdecydowanie cena - jest wysoka i zaporowa. Jak na płyn micelarny jest zdecydowanie aż za wysoka, ale biorę pod uwagę fakt, iż jest to produkt apteczny i naprawdę bardzo uniwersalny, który sprawdzi się u większości osób. Dlatego jeśli wykonujecie makijaż profesjonalnie, koniecznie zaopatrzcie się z Sensibio H2O.Cena 500ml butelki waha się pomiędzy 50-60zł.

Komu polecam? Osobom z cerą bardzo wrażliwą, to najdelikatniejszy płyn (obok Sylveco) jaki znam.  W odróżnieniu od mojego ulubieńca Sylveco, nie posiada żadnych alergenów, dlatego ryzyko wystąpienia jakichkolwiek alergii, czy podrażnień jest znikome. Nie podrażnia moich oczu, a wiele płynów micelarnych właśnie to robi. Ale niestety muszę zmierzyć się z brutalną prawdą i stwierdzić, że nie jet wart swojej ceny, oczywiście to moja subiektywna opinia. Mam wysokie wymagania, zwłaszcza w kwestii demakijażu, a moja wrodzona uszczypliwość i szczerość nie pozwala mi postawić go na piedestale swojej pielęgnacji. Bioderma nie zafundowała mi świetnego demakijażu, choć to jeden z przyjemniejszych i delikatniejszych zabiegów przy użyciu Sensibio H2O. Ponadto, jeśli traktuję płyn jako produkt niespłukiwany (a według producenta nadaje się do tego) pogarsza stan mojej cery, co skutecznie dyskwalifikuje go w mojej kosmetyczce. Wątpię, bym nabyła go ponownie, jeśli stan mojej cery diametralnie się nie zmieni, nie tylko ze względu na działanie, ale przede wszystkim cenę.

INCI: WATER (AQUA), PEG-6 CAPRYLIC/CAPRIC GLYCERIDES, CUCUMIS SATIVUS (CUCUMBER) FRUIT EXTRACT, MANNITOL, XYLITOL, RHAMNOSE, FRUCTOOLIGOSACCHARIDES, PROPYLENE GLYCOL, DISODIUM EDTA, CETRIMONIUM BROMIDE.



Pozdrawiam,
Ewa

Tańszy odpowiednik kremu Pharmaceris | Lirene, Emulsja do opalania do skóry wrażliwej SPF 50+

$
0
0
Krem hydrolipidowy SPF 50+ Pharmaceris to mój osobisty hit, rzadko kiedy można natrafić na tak świetny krem z filtrem, który nie jest tłusty, zbyt ciężki i nie bieli, a ponadto jest świetną bazą pod makijaż.

Cena kremu Pharmaceris jest na ogół zachęcająca, tubka 50ml to koszt około 30 złotych, więc prawie o połowę taniej od matującej emulsji Vichy. Wraz z czasem cena okazała się dla mnie dosyć odczuwalna,z  tego względu, ze filtry zużywam bardzo szybko, 50 ml tubka wystarcza mi na średnio dwa tygodnie. Dlatego moje zainteresowanie przykuła jednak emulsja Lirene, która wyskoczyła mi podczas wklejenia składu w wyszukiwarkę. Okazało się, że skład produktu Lirene jest tak złudnie podobny, że nie miałam innej możliwości i zakupiłam kilka tubek za jednym zamachem.Dzisiaj mogę napisać, że to tańszy odpowiednik kremu Pharmaceris, choć są między nimi subtelne, ledwo dostrzegalne różnice.



Może zacznę od ochrony. Emulsja Lirene jest dla mnie wystarczająca, według producenta ochrona przed promieniowaniem UVA wynosi aż 35 PPD, ale nie można tego brać zbyt poważnie z tego względu, że każdy producent inaczej taką wartość przelicza. Bądź co bądź, przeprowadzam kurację retinoidami, a do pracy dojeżdżam rowerem nie oszczędzając siebie przez około 30minut w jedną stronę. Nigdy nie wróciłam spieczona, a miejsca pokryte filtrem są zawsze blade, jest to dla mnie świetny argument przemawiający za tym, że ten krem naprawdę działa i nie odczuwam potrzeby przerzucenia się na coś mocniejszego.


W składzie znajdziemy filtry chemiczne i mineralne, niezbyt dobrej jakości, zwłaszcza kontrowersyjny Parsol, ale to właśnie kremy z  filtrami chemiczno-mineralnymi odznaczają się najwyższą skutecznością (gdyż działają na dwóch zasadach, a nie jednej). W składzie mamy aż 6 filtrów chroniących przed promieniowaniem UVA i UVB ( Ethylhexyl Methoxycinnamate, Octocrylene, Ethylhexyl Triazone, UVA: Parsol 1789 (Butyl Methoxydibenzoylmethane) oraz Tinosorb M (Methylene Bis-Benzotriazolyl Tetramethylbutylphenol (nano) i oczywiście mineralny dwutlenek tytanu) , w tym stabilny Tinosorb M. Jest to krem z gatunku chemiczno-mineralnych, a więc oprócz pochłaniania szkodliwego promieniowania i nie dopuszczania do głębszych warstw skóry, dodatkowo działa na zasadzie tarczy, która owe promienienie odbija. Sprawia to, że krem nadaje się dla każdego typu skóry, nawet dla cery naczynkowej i wrażliwej, u których filtry chemiczne nie są wskazane.

Poza tym używając filtrów, chcemy wyglądać normalnie, co z tego, że filtry La Roche- Posay mają najwyższą ochronę UVA wśród filtrów aptecznych,  jeśli nie zdają egzaminu w realnych warunkach, jakie panują latem? Lirene i Pharmaceris mają tę przewagę, ze zastygają na skórze i wcale nie tak łatwo znikająz powierzchni skóry wraz z potem,  a więc ochrona jest zdecydowanie wyższa, a to niesamowicie ważny aspekt zwłaszcza latem.


Aplikacja tego kremu jest niemalże identyczna jak w przypadku Pharmaceris. Konsystencja Lirene jest tylko nieco lżejsza,  gdy dochodzi do kontaktu ze skórą, staje się delikatna, wręcz wodnista i bardzo lekka. Pharmaceris jest bardziej.. śmietankowy, puszysty, jakoś lepiej się nim pracuje. Przy Lirene trzeba niestety troszeczkę się namachać, mianowicie smuży, maże się i zostawia białą poświatę, bardziej widoczną niż Pharmaceris. Trzeba poświęcić więcej niż 5 minut, by dobrze go nałożyć. Po około 10minutach pięknie wtapia się w skórę. Tak jak Pharmaceris świetnie sprawdza się nałożony pod makijaż, wręcz przedłuża jego trwałość :)

Nie będę ukrywać, że największą zaletą kremu jest to jak wygląda na skórze. Zostawia jedynie  delikatną białą poświatę, szybko zastyga i nie zostawia typowego matowego wykończenia, a raczej satynowe. Można to sprytnie zakamuflować, oprószając twarz podkładem mineralnym( na zdjęciu powyżej mam jedynie sam filtr,prawda, że wygląda całkiem znośnie?) Natomiast to, że zastyga nie ma samych zalet. Aby nałożyć krem ponownie, trzeba go usunąć z powierzchni skóry, gdyż inaczej zaczyna się rolować, okropnie bieli i wygląda naprawdę źle. To jeden z tych filtrów, które wyglądają najlepiej nanoszone na czystą skórę. Podobnie sprawa ma się z kremami nawilżającymi, Lirene i Phamraceris nie lubią się z kosmetykami pielęgnującymi, najlepiej zachowują się na oczyszczonej skórze, ponieważ pięknie się wtapiają, inaczej nie mają czego się przyczepić i ześlizgują się ze skóry, tworząc białe plamy.


Wadą, której ukryć nie mogę jest to, ze podkreśla suche skórki i nie nadaje się do suchej, odwodnionej skóry, oraz cery dojrzałej ze zmarszczkami. Zawsze, kiedy moja skóra zaczyna się łuszczyć, nakładam filtry Ziaja, ponieważ mimo że są tłuste, to świetnie nawilżają i ukrywają suchość skóry. Lirene podkreśla każdą suchą skórę, nie można go równomiernie nałożyć i powstają białe placki. Osoby z  tłustą i mieszaną cerą będą nim zachwycone. Emulsji używam nie tylko na twarz, ale na szyję, dekolt i dłonie.

Niezmiernie ważne jest to, że Lirene nie pogarsza stanu mojej cery. Nie jest tłusty, mogę łatwo usunąć go z powierzchni skóry, nie żółcieje na mojej skórze i nie brudzi ubrań co robi niestety Ziaja. Nie spowodował on żadnych wyprysków, ani zaskórników, jest zupełnie neutralny. Nie powoduje on u mnie podrażnień, ani zaczerwień, wręcz daje efekt chłodzenia i fajnie koi skórę :) Wady ujawniają się dopiero wtedy, kiedy moja skóra zaczyna się łuszczyć, ponieważ pogłębia efekt ściągnięcia i mam wrażenie, że odwadnia moją cerę.

Produkt zapewnia nam wysoką ochronę, ale oprócz tego posiada składniki pielęgnujące, takie jak alantoina, masło shea, czy witamina E. Łagodzą one ewentualne podrażnienia, nawilżają, oraz chronią przed wolnymi rodnikami. Ponadto emulsja jest bezzapachowa, nie zawiera alkoholu, ani substancji zapachowych i koloryzujących. Umieszczona jest w poręcznej, pomarańczowej 150ml (teraz w gratisie dostajemy 25ml) tubie. Plastik jest elastyczny, można go w razie konieczności przeciąć i wydobyć resztę produktu. Poza tym emulsja jest szeroko dostępna, widziałam ją nawet w Rossmannie w cenie 27 złotych.

Myślę, że takie niuanse jak trochę rzadsza konsystencja i ciut gorsza aplikacja nie przekreślają emulsji Lirene. Mnie przekonuje cena - 150ml kosztuje tylko 25 złotych, w cenie jednego kremu Pharmaceris, mam trzy razy większą pojemność Lirene. Stosunek ceny do pojemności jest genialny! Im dłużej używam kremów z filtrami, tym bardziej utwierdzam się z fakcie, że komfort jaki daje mi Lirene i Pharmaceris to chyba najwyższy level przy kremach z  filtrem, zwłaszcza, że musimy przestrzegać określonej ilości produktu. Jeśli jesteście zadowoleni z działania kremu Pharmaceris, to koniecznie spróbujcie emulsji Lirene.


INCI Lirene emulsja dla skóry wrażliwej: Aqua, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Propylene Glycol, Octocrylene, C12-15 Alkyl Benzoate, Dimethicone, Potassium Cetyl Phosphate, Cetyl Alcohol, Titanium Dioxide (nano), Ethylhexyl Triazone, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Hydrogenated Dimer Dilinoleyl / Dimethylcarbonate Copolymer, Methylene Bis-Benzotriazolyl Tetramethylbutylphenol (nano), Triethanolamine, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Xanthan Gum, Stearic Acid, Tocopheryl Acetate, Alumina, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Allantoin, Decyl Glucoside, BHA, Simethicone, Methylparaben, Phenoxyethanol, Diazolidinyl Urea, Ethylparaben, Butylparaben, Propylparaben.

INCI kremu Pharmaceris:  Aqua, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Octocrylene, Propylene Glycol, C12-15 Alkyl Benzoate, Dimethicone, Potassium Cetyl Phosphate, Cetyl Alcohol, Titanium Dioxide (nano), Ethylhexyl Triazone, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Hydrogenated Dimer Dilinoleyl/Dimethylcarbonate Copolymer, Methylene Bis-Benzotriazolyl Tetramethylbutylphenol (nano), Triethanolamine, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Xanthan Gum, Stearic Acid, Alumina, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Decyl Glucoside, BHA, Simethicone, Methylparaben, Phenoxyethanol, Diazolidinyl Urea, Ethylparaben, Butylparaben, Propylparaben


PS. Przepraszam za mały zastój, ale właśnie dostałam nową pracę :) Postaram się odpowiedzieć na wszystkie Wasze pytania do środy. 

Najwyższy poziom oczyszczenia skóry | Czarne mydło afrykańskie

$
0
0

Nie należałam do zwolenników oczyszczania skóry mydłem. Aleppo, które było wręcz zalecane do mojej trądzikowej cery skutecznie zniechęciło mnie do dalszych eksperymentów i postawiłam na żele myjące. Niestety, wraz z czasem moje pozytywne zdanie diametralnie uległo zmianie, bowiem żele nie usuwały zbyt dobrze zanieczyszczeń (a mają szerokie pole do popisu), a powodowały tylko dodatkowe podrażnienia i odwadniały moją cerę.

Przetestowałam wiele mydeł, przeszmuglowałam wiele półek drogeryjnych, jak i oferty sklepów z kosmetykami naturalnymi, by odnaleźć produkt myjący, który okazałby się chociaż neutralny dla mojej problematycznej cery. Po miesiącach nieudolnych nieposzukiwań, przeglądając ofertę serwisu BiochemiaUrody, zdecydowałam się na czarne mydło afrykańskie. Przywykłam do ubliżania zasadowym środkom myjącym,a  gloryfikacji żeli, które wraz z czasem pogarszały stan mojej cery. Dlatego w tym momencie mogę powiedzieć, że nawróciłam się i w oczyszczaniu mojej skóry prym wiedzie mydło roślinne, które jest tradycyjnym, znanym od wieków środkiem myjącym.



Zdecydowałam się na oczyszczanie skóry mydłem, ponieważ przeprowadzam kurację retinoidami, zużywam litry kremów z filtrem i czasami dodatkowo obciążam skórę makijażem. Moja skóra potrzebuje mocnego oczyszczenia, po prostu muszę mieć pewność, że produkty ochronne i pielęgnacyjne zostały zmyte z powierzchni skóry, bo w tak banalny sposób jak niedokładny demakijaż, mogę zniweczyć efekt każdej kuracji. Im dłużej używałam żeli, tym bardziej zaczęłam zauważać ich minusy. Na mojej skórze dawały złudny efekt czystości i odświeżenia, który znikał wraz z przetarciem skóry płynem micelarnym, na którym mogłam dostrzec jeszcze mnóstwo zanieczyszczeń. Poza tym naturalne mydła mają najprostszy, najbardziej przyjazny naszej skórze skład, nie zawierają niepotrzebnych składników jak np. żele myjące i są ekonomiczne.

Moja skóra bardzo polubiła roślinne mydła, dlatego czarne mydło afrykańskie jest tylko preludium do testowania kolejnych, natomiast muszę zaznaczyć, że to ono diametralnie odmieniło moje zdanie o tak pospolitym środku myjącym jakim jest mydło. 

Mydło afrykańskie, które posiadam (identyczne zdanie mam o tym ze zróbsobiekrem) pochodzi z Ghany, zachodniej części Afryki i zostało  pozyskane na zasadzie sprawiedliwego handlu (Fair Trade) .Od wieków jest ono wykonywane ręcznie przez tubylców zamieszkujących rejony zachodniej Afryki, według receptury przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Mydło było cenione za lecznicze i antybakteryjne właściwości. Do wykonania mydła użyto wyłącznie nierafinowanych i naturalnych olejów: palmowego, kokosowego, surowe masło shea, olej kokosowy oraz palone strąki kakaowca.Jest to produkt całkowicie naturalny, który nie posiada żadnych dodatkowych składników.

Produkcja mydła afrykańskiego odbywa się w kilku etapach. W pierwszym etapie strąki owoców drzewa kakaowego są suszone na słońcu do określonej tekstury. W kolejnym etapie, wysuszone strąki kakaowca są wypiekane w nagrzewanej ogniem glince. Podczas procesu wypiekania, temperatura utrzymywana jest na określonym poziomie, aby strąki zachowały dany kolor, zapach i teksturę. Im dłużej strąki są wypiekane, tym gotowe mydło ma ciemniejszy kolor. Ostatni etap polega na wymieszaniu wszystkich składników, aż do uzyskania masy mydlanej. Po wyprażeniu, popiół pozostały po strąkach kakaowca jest następnie mieszany z naturalnymi, nierafinowanymi olejami palmowym i kokosowym, masłem shea i niewielką ilością wody. Proces mieszania zabiera zwykle cały dzień. Następnie masa mydlana jest odstawiana na kilka tygodni 'do dojrzenia'. Finalnie otrzymuje się naturalne mydło afrykańskie, oparte wyłącznie na składnikach roślinnych, które nie zawiera konserwantów, substancji sztucznie koloryzujących lub zapachowych. Źródło
 
Wiele osób, które namówiłam do zakupu mydła afrykańskiego były zdziwione w jakiej postaci przychodzi. Przyznaję, że nie wygląda zbyt zachęcająco, ale działanie mydła to rekompensuje :)  Nie dostajemy gotowej, ulepionej kostki, produkt przychodzi do nas w postaci nieregularnych, różnobarwnych bryłek (dlatego też fotografuję mydło w saszetce, w której przychodzi), które musimy sami ugnieść :) Zajmuje mi to około 20-30minut, a następnie odstawiam uformowaną bryłkę w suche i przewiewne miejsce by dojrzało, na co najmniej  2 dni.  Mydło afrykańskie nie jest też tak jak w nazwie - czarne, ale ma nierównomierny koloryt od jasnego, do ciemnego brązu, co zasługuje tylko zawartości naturalnych składników i jest to gwarantem oryginalności mydła afrykańskiego. Oczywiście mydło afrykańskie możemy udoskonalać, dodając np. naturalnych olejków eterycznych.


Mydło ma neutralny zapach, ale wraz w kontakcie z wodą wydobywa się przyjemna, mleczna nuta. Mimo że to naturalny kosmetyk, daje gęstą, śmietankową i delikatną pianę, wygląda jak emulsja. Masaż, który wykonuję mydlinami jest niesamowicie przyjemny, bardzo mnie odpręża i relaksuje, ale przede wszystkim dokładnie oczyszcza moją skórę z zanieczyszczeń i brudu. Działa jak delikatny peeling enzymatyczny.

To, co w nim pokochałam to przede wszystkim niesamowita delikatność. Wiele mydeł po prostu mnie podrażniało, wysuszało i powodowało zaczerwienienia i suche placki. Mydło afrykańskie jest totalnym przeciwieństwem wszystkich mydeł jakie stosowałam. Bardzo dobrze usuwa wszelkie zanieczyszczenia (choć wytrąca się mydlany osad), dlatego też używam go tylko pod bieżącą, na szczęście w moim rejonie dobrej jakości wodą, a przy tym jest delikatne i nigdy nie pogorszyło stanu mojej cery. Mogę nawet stwierdzić, że wpłynęło na lepszy stan mojej skóry z tego względu, że bardzo dobrze oczyszcza i zmywa naprawdę wszystko. Minusem jest to, że powoduje łzawienie i pieczenie powiek, ale jest to standardem przy używaniu mydeł.

Dzięki oczyszczaniu czarnym mydłem afrykańskim cieszę się czystą, aż skrzypiącą skórą bez podrażnień, nawet podczas stosowania retinoidów zewnętrznie. Pory są bardzo dobrze oczyszczone, a zaskórników jest zdecydowanie mniej. Widzę, że skóra oddycha, po wieczornym demakijażu jest doskonale przygotowana na produkty pielęgnacyjne.  Poza tym poprawił się koloryt, przyjmuje wszystkie produkty lepiej, rzadko kiedy budzę się z tłustą skórą o poranku, jest to zdecydowanie zasługa świetnego i dokładnego demakijażu jaki funduje mi mydło.

Mydłem myję moją twarz i ciało. Ilość stanów zapalnych na twarzy, dekolcie i plecach została zredukowana do minimum, co niesamowicie mnie cieszy :) Muszę podkreślić także, iż mimo świetnego oczyszczenia, mydło nie zostawia suchej, piszczącej skóry, tworzy tak delikatną emulsję podczas mycia i tak delikatne się spłukuje, że skóra po takim myciu jest w dotyku delikatna, miękka i wygładzona. Mydło dedykowane jest osobom z cerą tłustą, mieszaną, trądzikową, przy egzemie, łojotoku i łupieżu.

Mydło jest doskonałym źródłem naturalnych witamin tłuszczowych, zwłaszcza A i E, żelaza. W wyniku naturalnego procesu powstawania mydła (z tłuszczy roślinnych i popiołu) surowiec ten zawiera mydło (sole sodowe i potasowe kwasów tłuszczowych), glicerynę (pozostałą po procesie zmydlania tłuszczy) i niezmydlony tłuszcz.

Mydło zawiera mnóstwo gliceryny, która wytrąca się już po kilku dniach nie używania. Niestety, ale jest to też ogromna wada mydła. Czarne mydło afrykańskie funduje mi najlepsze oczyszczenie skóry, ale strasznie irytuje mnie to, jak się zachowuje. Przez ogromną zawartość gliceryny mydło pęcznieje i się mazia, chłonie ono wilgoć z pomieszczenia i rozmięka. Mydło suszę na naturalnych podkładkach z  drewna bukowego i tekowego  na zewnątrz, ale niestety nigdy nie wysycha do końca. Póki mydło jest jeszcze świeże nie jest to tak uciążliwe, natomiast wraz z zużyciem co najmniej połowy, robi się z niego nieforemna i klejąca bryła, którą ciężko jest mi okiełzać. Po koniec użytkowania mydło przekładam na szklany spodek i w ten sposób zużywam do końca.

Mimo takich niedogodności jest szalenie wydajne. Kostka wystarcza mi spokojnie na 3 miesiące, co uważam za ogromny sukces. Jest ono także przystępne cenowo, bowiem koszt jednej 100g kostki mydła wyniesie nas 11-13 złotych.

Podsumowując, mydło afrykańskie funduje mojej skórze dogłębne oczyszczenie, odświeżenie i odżywienie skóry, przy czym nie podrażnia, ani też nie wysusza mojej skóry. Dzięki skutecznemu oczyszczeniu, kondycja skóry ulega poprawie - lepiej przyjmuje kosmetyki pielęgnacyjne, pory są oczyszczone, a więc zaskórniki i stany zapalne pojawiają się rzadziej. Zdecydowanie polecam, zwłaszcza osobom, które tak jak ja nie były przekonane do stosowania mydeł w pielęgnacji skóry.


INCI: Butyrospermum Parkii Butter (50%) & Elaeis Guineensis Oil (25%) & Cocos Nucifera Oil (25%) & Theobroma Cacao Ash 

Atrederm | O najlepszym wyborze jakiego mogłam dokonać

$
0
0

Dzisiaj pojawia się chyba jeden z  najbardziej oczekiwanych wpisów. Atrederm, to środek, który działa prawdziwe cuda, jednak mimo wszystko skutecznie odpychałam od siebie myśli stosowania tretinoiny w tak młodym wieku, bardziej kusiło mnie stosowanie retinoidów takiego pokroju podczas widocznej utraty jędrności i pierwszych oznak starzenia.

Problem z trądzikiem stał się jednak poważnie zaawansowany, kwasy zaczęły zaostrzać problemy, antybiotyki miejscowe nie zdawały egzaminu i cóż - przeprosiłam się z retinoidami ;) Byłam zrozpaczona stanem skóry, dlatego zdecydowałam się na najmocniejsze stężenie Atredermu.  Atrederm to alkoholowy roztwór tretinoiny, oprócz tych dwóch składników zawiera on all-rac-alfa-tokoferyl octanu, czyli witaminę E, butylohydroksytoluean i glikol propylenowy. Tolerancja tego środka bedzie wynikała głównie z tolerancji alkoholu i glikolu propylenowego przez Waszą skórę, moja przepada za rozpuszczalnikami jakimi są glikole i alkohol, natomiast źle, bardzo źle reaguje na wszelkie PEG-i. Nie spowodował więc on na mojej skórze większych podrażnień, zaczerwieień i świądu, lepiej go tolerowałam niż większość kwasów.



Atrederm ma postać żółtej, jakby oleistej cieczy. Nakładany palcami, daje wrażenie nawilżenia i wygładzenia i jest lepiej tolerowany przez skórę, sposób nakładania płatkiem kosmetycznym zwiększa jego penetrację i powoduje większe łuszczenie skóry. Produkt trąci alkoholem, ale nie jest to nic zaskakującego i odkrywczego.  Tak jak widać, znajduje się w 60ml buteleczce z ciemnego szkła, otwarty Atrederm, należy szczelnie zamknąć i przechowywać w lodówce, gdyż tretinoina bardzo szybko się utlenia i ma ważność około 30 dni. Warto jest przelać roztwór tretinoiny do mniejszych, szklanych buteleczek i przechowywać w lodówce, by roztwór był zawsze świeży i tak samo mocny. Nieotwartą buteleczkę również przechowuję w lodówce na najwyższej półce. Jest to lek wydawany wyłącznie na receptę, jeden z najsilniejszych stosowanych zewnętrznie na skórę w przypadku leczenia trądziku zaskórnikowego. Koszt jeden buteleczki to około 40 złotych, kuracja jest dosyć kosztowna, ale bardzo opłacalna, gdyż efekty są zaskakujące i trwałe.
.

O Atredermie słyszała chyba każda ceromaniaczka. Widziałam jak spektakularne efekty można przy nim osiągnąć, a że stan mojej cery zdecydowanie nie był wyjściowy - zdecydowałam się i ja. Nie żałuję, że podjęłam ryzyko. Zapragnęłam idealnej cery, o którą walczę do upadłego. I choć nie zabrakło momentów zwątpienia i załamania, prężnie stosowałam Atrederm dalej. Dzisiaj zamieszczam Wam jedynie relację ze stosowania Atredermu przez równe trzy miesiące, natomiast w kolejnych wpisach opiszę dokładne działanie tretinoiny oraz moją aktualną pielęgnację :) Regularność, systematyczność i opracowany tryb stosowania tretinoiny to klucz do sukcesu.


Problem był u mnie dosyć spory, ale retinoidy zaczęłam stosować na zaleczoną już skórę twarzy oraz plecy i dekolt, które były w okropnym stanie. Atrederm stosowałam często, na spore powierzchnie skóry, dlatego nigdy mi się nie zmarnował. Ustaliłam sobie system 2 dni pod rząd i 2-3 dni odpoczynku, okazał się zbyt słaby, więc zmieniłam go na 3:2, później stosowałam go prawie codziennie, robiąc 2 dni przerwy w tygodniu. Może jestem gruboskórna, albo po prostu świetnie toleruję retinoidy, ale moja skóra nie wyglądała tak źle. Serio, po tym co zdążyłam przeczytać w internecie, myślałam, że to coś wyżre mi skórę, a wcale tak nie było. Łuszczenie - idealne, równomierne, obfite. Zaczerwienienie, pieczenie, świąd  na takim samym poziomie jak przy peelingach salicylowych. Jedynie cera była zdecydowanie bardziej wrażliwa, ale nie zmieniłam jakoś bardzo pielęgnacji, oprócz włączenia beta-glukanu. Spodziewałam się czegoś naprawdę 'wow', ale chyba już nic nie zapewni mi tak masochistycznych przeżyć jak peeling kwasem LHA. Wiecie, dopuszczałam nawet takie myśli, że być może natrafiła mi się jakaś zwietrzała buteleczka, ale zwątpiłam w to przy zakupie kolejnego opakowania. Moja skóra po prostu tak dobrze na niego reaguje, widocznie przynależę do niewielkiej grupy osób z doskonałą tolerancją skórną.


Jestem zaskoczona tym, jak różne partie mojego ciała zareagowały na ten środek, to tylko utwierdziło mnie w fakcie, że moja cera należy do tych wyjątkowo odpornych. Atrederm nigdy nie podrażnił mojej skóry twarzy, sytuacja zawsze była opanowana, łuszczenie było kontrolowane, bez bólu i pieczenia. Kompletnie inaczej zareagowały na niego plecy - wydawało mi się, że skóra w tym miejscu jest mniej wrażliwa niż skóra twarzy... i myliłam się. Plecy po trzykrotnej aplikacji piekły mnie żywym ogniem, nie mogłam się ruszyć, a skóra złaziła ogromnymi płatami.


Nie byłam w grupie szczęśliwców, którym udało się uniknąć wysypu. Miałam małą nadzieję, że jednak peelingi salicylowe zaleczyły mi skórę, ale jak się okazało nie do końca. To, co zaczęło dziać się na mojej twarzy, zwłaszcza po bokach policzków, brodzie i żuchwie momentami doprowadzało mnie do płaczu. Wypryski pojawiały się codziennie, nie w postaci pojedynczych niespodzianek, ale występowały grupowo, czasami tworzyły ogromne, rozległe zmiany. Wszystko potwornie swędziało, tak bardzo, że miałam ochotę zadrapać się na śmierć . Miejsca pod żuchwą były opuchnięte, byłam zmuszona do chodzenia w apaszce. Były momenty totalnego załamania, bo jednak stan cery nie wskazywał na poprawę. Aleee znacie mnie trochę, jestem strasznie uparta i kurde, wierzyłam w te wszystkie historie o których czytałam w necie, jak to zmienił ich skórę i życie. Zdjęcia , które widzicie, nie oddają w 100% tego, co działo się na twarzy, uwierzcie mi, że przez ten czas wolałam zaszyć się w swoich czterech kątach i zająć się czymś pożytecznym, by o tym nie myśleć. No gorzej być nie mogło, dlatego nawet nie przeszło mi przez myśl, by rzucić Atrederm w  takim momencie.


Skóra przez pierwszy miesiąc wyglądała tragicznie. Żadne inne słowo lepiej tego nie określi, a ja czułam się beznadziejnie. W życiu mnie tak nie wysypało, pierwszy raz musiałam sięgnąć z własnej nieprzymuszonej woli po antybiotyk miejscowy, bo nie wiem jakby dzisiaj wyglądała żuchwa. Skóra stała się bardzo chropowata (wyczuwałam mnóstwo grudek pod skórą), miałam wrażenie, że to jeden wielki stan zapalny. Wysyp pojawiał się po około 3 dniach od codziennego stosowania Atredermu, głównie w postaci dużych skupisk małych krostek z treścią ropną, na policzku pojawiały się jedynie ogromne gule, które niestety zostawiały blizny. Na szczęście dosyć powierzchowne, które może kiedyś usunę. Stany zapalane tworzyły ogromne, bolące kolonie, tworząc ogromny stan zapalny. Coś okropnego. Kiedy trądzik uspokoił się na żuchwie, zaczęły pojawiać się głównie większe, pojedyncze stany zapalne na policzkach i czole.


Nie podoba mi się to, że przy Atre strupki schodziły mi same nawet tego samego dnia podczas mycia i przez to tworzyły rany i blizny. Ciągłe łuszczenie minimalizowało ten efekt uboczny, ale  jednak blizny po dziś dzień szpecą całą moją twarz, zwłaszcza policzki. Łuszczenie na początku było bardzo obfite, choć zaczęło niestety słabnąć, dlatego zaczęłam podgrzewać Atrederm i nakładać go na 3% tonik z kwasu mlekowego. Działa jeszcze lepiej i mocniej kopie. Zauważyłam, że Atrederm lepiej działa jeśli nałożymy go płatkiem kosmetycznym (wykonujemy delikatny mikro masaż, a tretinoina wchłania się lepiej i szybciej), jeśli wklepuję go jak olejek, mogę nakładać go nawet codziennie bez przerw.

Po około 6 tygodniach niestety pogorszeniu uległo czoło, centralna część brody, policzki. Niestety stany zapalne pojawiały się w takich miejscach (jak szczyty kości policzkowych), ze o rozświetlaczu mogę sobie tylko pomarzyć... Stany zapalne niestety w tych częściach twarzy były od średniej, do dużej wielkości,  pojawiały się w tak strategicznych, wypukłych miejscach twarzy, że każda blizna jest bardzo widoczna. 8 kwietnia skóra była już w całkiem przyzwoitym stanie, zdecydowana większość zmian na żuchwie i brodzie została zaleczona, ale niestety zaczęło mnie wysypywać ogromnymi, pojedynczymi bombami na czole i policzkach.


W tym momencie byłam zmuszona ponownie powrócić do kwasu azelainowego i stosowałam go przez około miesiąc, by podleczyć skórę i zadziałać przeciwzapalnie. Atrederm stosowałam wieczorem, zaś kwas azelainowy rano, to całkiem fajne połączenie, skóra po takiej mieszance doszła do siebie i ropne bomby przestały być moją udręką.

Po miesiącu odłożyłam kwas azelainowy, mianowicie bardzo promował łuszczenie i nie byłam w stanie dalej go używać z wiadomych względów. Choć uwielbiam łuszczenie, to przy obecnej pogodzie nie mogłam sobie na to pozwolić, każdy filtr rolował się, a do pracy dojeżdżam rowerem, zatem takie przejażdżki bardziej zaszkodziłyby mojej skórze niż pomogły. Po tym czasie stosowałam Atrederm bez żadnych wspomagaczy, zaczęłam zauważać pierwsze, pozytywne efekty, a sytuacja na skórze mogę powiedzieć - ustabilizowała się.

Atrederm aktualnie nakładam 2 razy pod rząd raz w tygodniu i punktowo na stany zapalne (jako jedyny gasi stan zapalny i zasusza go w przeciągu doby), moja pielęgnacja jest teraz lżejsza, używam bardzo małej ilości kosmetyków i taki system jednak bardziej mi odpowiada. Staram się, by łuszczenie wypadało zawsze w weekendy, kiedy jestem w domu.

Jednak moim odwiecznym problemem są przebarwienia pozapalne, które tkwią na mojej skórze miesiącami. Atrederm jako jeden z niewielu rozprawia się z nimi bardzo szybko i podczas jego stosowania takowe pojawiają się bardzo rzadko, giną szybko, bądź są bardzo drobne i widocznie bledną podczas kuracji. Leczenie przebarwień i blizn powinno odbywać się zawsze po wyleczeniu stanu zapalnego, jednak tretinoina jest małym odstępstwem od tej reguły, ponieważ działa na innej zasadzie niż kwasy. Mimo że powoduje stan zapalny w głębszych warstwach skóry (dlatego retinoidy działają z opóźnionym zapłonem, a przez pierwsze dni skóra zdaje się być bardziej napięta i jędrna) , to jednak reguluje procesy w naskórku, zapobiega nadmiernej keratynizacji i silnie stymuluje powstawanie nowego, dobrze zbudowanego kolagenu, dzięki temu leczy bliznę już wraz z pojawieniem się stanu zapalnego.



Ciężko jest mi mówić o jakimś super podrażnieniu i łuszczeniu, raz, że moja skóra retinoidy toleruje doskonale, to dwa - być może Wasza pielęgnacja nie jest odpowiednia. Naprawdę wystarczą niuanse, by Atrederm spowodował u Was istną Saharę, u mnie była to jedynie subtelna zamiana kremu z filtrem Ziaja na Pharmaceris i Lirene. Przy kremie Ziaja nigdy nie narzekałam na suchą, piekącą i łuszczącą się cały czas skórę, przy filtrach Lirene łuszczenie przeciąga się w czasie,z tego względu, że jest bardzo lekki i zastyga na skórze.

Spotkałam się także z opiniami, iż skóra staje się sucha i wrażliwa i należy stosować kosmetyki do takiej cery. Niestety, ale u mnie Atrederm wcale nie otworzył bramy dla kosmetyków bardziej odżywczych i kremowych. Moja skóra na każdy kosmetyk reagowała tak samo jak podczas nie stosowania retinoidów, każda próba włączenia kremu z gliceryną, czy kremowego żelu do mycia twarzy kończyła się wysypem, dlatego byłam wierna swojej sprawdzonej pielęgnacji, która idealnie trafia w moje potrzeby. Mimo że Atrederm działa na innej zasadzie niż kwasy i wręcz 'przebudowuje' skórę, regulując nadmierną keratynizację i promując powstawanie nowego kolagenu, to niestety nie zmienił preferencji mojej skóry i nie zmieniłam moich nawyków. Stosowałam te same kosmetyki sprzed kuracji, włączyłam jedynie beta-glukan i jeszcze częściej sięgałam po ekstrakt z lukrecji gładkiej. Nie dorobiłam się rozszerzonych naczynek, ani trwałego rumienia podczas kuracji, kwestią kluczową jest to, jak tolerujecie alkohol i glikol propylenowy jako rozpuszczalnik w wysokim stężeniu.

Wspomniałam już wcześniej o bliznach - kształtowanie się i zanikanie blizny to proces dosyć długi. Retinoidy, przez przyspieszenie regeneracji naskórka, zapobieganie nadmiernej keratynizacji i pobudzanie syntezy kolagenu, sprawiają, iż długo stosowane mają dużą szansę wyleczyć i zapobiegać powstawaniu blizn. Jako jedyny ruszył moją głęboką bliznę po ospie między brwiami, wątpię, by cokolwiek zdołało ją usunąć, ale świadczy to o niebywałej mocy retinoidów.

No i jedna rzecz, której pewnie jesteście bardzo ciekawi, jak Atrederm działa na zaskórniki? Przy odpowiedniej pielęgnacji tretinoina jest bezlitosna wobec zaskórników, czy był to zaskórnik zamknięty, czy otwarty, po 2 miesiącach nie było po nich śladu. Aktualnie przy zmniejszeniu częstotliwości stosowania Atredermu raz na jakiś czas zauważę coś na skrzydełkach nosa, ale już po kilku dniach powstaje drobny stan zapalny i problemu już nie ma ;) No cóż, przyznaję ..

Atrederm to istny pogromca zaskórników

Ale nie wolno zapominać o odpowiedniej pielęgnacji.


Nadal pojawiają się stany zapalne, ale tylko w  postaci drobnych, skupisk ropnych krosteczek, które giną po 2-3 dniach nie pozostawiając po sobie bardziej widocznych śladów. Działa on bowiem silnie przeciwzapalnie, a także bardzo przyspiesza naturalny proces regeneracji skóry. Raz skóra jest idealnie gładka, a czasami pojawia się coś nowego, jednak spokojnie mogę to ukryć za pomocą makijażu :) To świetne uczucie, kiedy czuję się dobrze tylko z kremem z filtrem i oprószoną pudrem skórą :)

No i oczywiście nawilżenie, wiele osób narzeka na odwodnienie skóry, u mnie tretinoina wręcz poprawiła jakość skóry i jej zdolność do nawilżenia. Kosmetyki wchłaniały się lepiej, a skóra stała się mniej wymagająca. Aktualnie stosuję niewiele produktów, skórę nawilżam dwa razy w tygodniu i jestem bardzo, bardzo zadowolona z jej aktualnego stanu. Tretinoina reguluje procesy w naskórku, dlatego osoby, które wzmagają się z nadmiernym przetłuszczeniem skóry,z  pewnością zauważą zaledwie po kilku dniach, iż skóra zaczyna 'normalnieć'.

Generalnie, efekty są naprawdę bardzo widoczne i dopiero po 3 miesiącach regularnego stosowania, mogę powiedzieć, że wychodzę na prostą. Żałuję, że sięgnęłam po Atrederm tak późno, bo moja skóra aż prosi się o przedłużenie kuracji o kolejne trzy miesiące, by zoptymalizować efekty. Jednak zachowuję rozsądek i niestety jestem zmuszona kolejne opakowanie Atredermu zostawić nieotwarte, pogoda nie sprzyja takim eksperymentom i jednak bardziej kusi mnie 6 miesięczna kuracja jesień- zima, niż wiosna-lato. Z pewnością powrócę do niego we wrześniu ;)

Atrederm nie jest środkiem dla osób oczekujących szybkich efektów, jestem ostoją spokoju i chyba najbardziej upartą osobą jaką znam, a i tak denerwował mnie brak efektów przez pierwsze dwa miesiące.Atrederm przynosi u mnie najlepsze efekty stosowany bardzo często, stosowany 2 razy w tygodniu (tak jak robię teraz) podtrzymuje jednie dobry stan skóry.

A poniżej zameiszczam Wam zdjęcia z dzisiaj:


Tak jak widać, faktura skóry jest raczej równa, mam wilka widocznych blizn na brodzie, policzkach i żuchwie, ale nie na tyle, bym rozpaczała z tego powodu. Moim problemem są przebarwienia, ale myślę, że kwas azelainowy i glukonolakton dadzą radę. Mogę śmiało powiedzieć, że tylko Atrederm tak diametralnie odmienił stan mojej skóry w zaledwie 3 miesiące. Mimo że byłam sfrustrowana brakiem pozytywnych efektów przez pierwsze 8 tygodni, to stwierdzam, że warto było czekać. Żałuję, że nie zdołam przeprowadzić 6 miesięcznej kuracji, z pewnością rozprawiłby się z resztą przebarwień, płytkimi bliznami i okresowo pojawiającymi się stanami zapalnymi, miałabym także większą pewność, że jednak trądzik nie nawróci. Ale nic straconego, jeszcze 3 miesiące i dam mu pole do popisu :)


Co sądzicie o efektach? Stosowaliście Atrederm?




Gdy makijaż jest czymś więcej... | Annabelle Minerals mineralny podkład matujący

$
0
0


Jestem podekscytowana, bowiem po raz pierwszy na moim blogu pojawia się recenzja kosmetyku kolorowego. Dostaję wiele pytań o makijaż dla cery trądzikowej, dlatego niebawem zacznę śmielej i odważniej przemycać Wam wpisy dotyczące makijażu cery problematycznej, a dostrzegam deficyt takich informacji ;)

Moja przygoda z makijażem jest burzliwa, początki ze sztuką makijażu uważam za nieudane. Tradycyjne, drogeryjne podkłady na mojej cerze nie zdawały egzaminu, rozgryzienie składów fluidów i popularnych kremów BB i CC zajmuje wieki, a czasami i tak zbyt wiele nie wnosi, bowiem nawet najbaczniejsze oko nie jest w stanie przewidzieć tego, jak taki kosmetyk będzie sprawdzał się na naszej skórze - nie zamierzam ukrywać, iż dobór pielegnacji jest moim zdaniem prostszy. Dlatego najlepszą metodą doboru podkładu do naszej skóry i preferencji jest testowanie- na co nie mogę sobie pozwolić mając skórę trądzikową, a po drugie zajmuje to zbyt dużo czasu, gama kolorystyczna jest często zbyt uboga zwłaszcza w odcienie iście żółte i ciepłe,a  przede wszystkim bardzo jasne, dlatego stałam się ogromną fanką podkładów mineralnych. Podkłady mineralne posiadają najczystszy skład, bowiem zawierają jedynie prawdziwe minerały, które oprócz doskonałego krycia, świetnego dopasowania do skóry, wykazują właściwości pielęgnacyjne. Podstawowa wersja składa się głównie z miki, a także dwutlenku tytanu i tlenku cynku, które wpływają na stopień krycia podkładu oraz zapewniają niską, acz skuteczną mineralną ochronę przed promieniowaniem słonecznym. Oczywiście skład podkładów może się między sobą różnić, będzie to wpływać na pigmentację, krycie, rozprowadzanie, czy efekt - gdyż tak jak w przypadku podkładów drogeryjnych możemy spotkać się z różnymi formułami kosmetyku - rozświetlającą, matującą, czy kryjącą. Takie niuanse jak zawartość tlenku cynku, dwutlenku tytanu, pudru jedwabnego, krzemionki czy innych komponentów może diametralnie odmienić walory użytkowe podkładu mineralnego, dlatego dobór odpowiedniego podkładu mineralnego wcale nie jest tak prosty.


Producenci kosmetyków mineralnych zapełniają tę niszę, odbiorcami są często osoby z cerą problematyczną,bardzo jasną, choć muszę podkreślić, że nie jest to regułą. Ci, którzy dadzą przekonać się do kosmetyków mineralnych,z  pewnością nie przerzucą się na drogeryjną kolorówkę.Nie tylko ze względu na bardzo szeroką, jasną gamę kolorystyczna, ale bezpieczeństwo i naturalność podkładów mineralnych, co jest ostatnio bardzo na czasie ;)

Właśnie dziś postaram się wyjaśnić dlaczego warto zainwestować w podkład mineralny, recenzując tym samym podkład matujący Annabelle Minerals, moim zdaniem jeden z lepiej kryjących podkładów mineralnych. Kosmetyki Annabelle Minerals to polskie kosmetyki mineralne, nie tylko z  nazwy, ale przede wszystkim składu. Doszło do mnie wiele historii na temat niesterylności minerałów Annabelle Minerals, dlatego chciałam to w tej chwili zdementować. ;) Każdy podkład mineralny posiada inny skład, jest rozcierany w różny sposób, a pojedyncze składniki, czyli minerały, również dzielone są na różne kategorie pod względem czystości. Póki co minerały najlepszej jakości moim zdaniem oferuje Lily Lolo i kolorówka.com, aczkolwiek nie zamierzam ujmować AM, ponieważ moim zdaniem jest to jeden z najlepiej sprawdzających się podkładów na mojej skórze.

Skład minerałów Annabelle Minerals jest bardzo prosty, składa się z miki, która jest bazą produktu, dwutlenku tytanu i tlenku cynku, które wpływają na stopień krycia, a także wykazują walory pielęgnacyjne - łagodzą podrażnienia, podsuszają drobne zmiany, a także sprzyjają gojeniu stanów zapalnych oraz tlenki żelaza i ultramaryny, czyli odcienie czerwieni i niebieskości, którymi zdefiniowano odcień. Marka Annabelle Minerals nie testuje na zwierzętach, oferuje minerały o możliwie najprostszym składzie, gdyż zawierają tylko 4 składniki, zapewnia skuteczną ochronę przed UVA i UVB oraz oczywiście oferuje w 100% naturalne kosmetyki mineralne. Nie zawierają one żadnych substancji dodatkowych, takich jak olej parafinowy i substacje ropopochodne ,talk, parabeny, tlenochlorek bizmutu, sztucznych aromatów i substancji zapachowych, alkoholu, barwników i substancji pochodzenia zwierzęcego., dlatego są doskonałe dla osób z cerą nadwrażliwą, alergiczną, problematyczną i  trądzikową, co nie zmienia faktu, że z pewnością znajdą rzeszę zwolenników z cerą bez większych problemów i zwolenników naturalnej, ekologicznej pielęgnacji. Ponadto, minerały AM nie zawierają żadnych wypełniaczy, w tym także skrobi kukurydzianej, czy pudru ryżowego. Aby  kosmetyki nie powodowały podrażnień i nie zatykały porów, w opracowanych przez Annabelle Minerals recepturach, stosuje się minimalne ilości składników.

INCI: Mica, Titanium Dioxide, Zinc Oxide, Iron Oxide, Ultramarines

Pierwszą, niewątpliwą zaletą minerałów AM jest ich bardzo dobre zmielenie, można odczuć wręcz kremowość tych produktów. Formuła jest lekko wilgotna i aksamitna w dotyku. To ogromna zaleta, ponieważ świetnie stopniuje krycie, nie pyli tak bardzo podczas aplikacji, doskonale przyczepia się do włosia syntetycznego i skóry , co wpływa także na niesamowitą wydajność. Zapewniają mi one doskonałe krycie, które można stopniować od średniego, do mocnego bez efektu maski.

Efekt jaki pozostawia bardzo mi odpowiada, mianowicie tuszuje wszystkie przebarwienia i niedoskonałości jakie pojawiają się na mojej skórze, a przy tym wygląda bardzo naturalnie, świeżo i lekko. Dobrze wygładza i ujednolica koloryt cery, pozostawia także przyjemne wykończenie - nie jest ono matowe, ale jakby półmatowe, co sprawia, iż produkt na skórze wygląda naprawdę świetnie i promiennie. Produkt nienagannie utrzymuje się na skórze przez około 6 godzin, mogę zaryzykować stwierdzeniem, że wygląda zdecydowanie lepiej po około godzinie noszenia, niż bezpośrednio po nałożeniu. Odpowiednio zagruntowany wytrzyma kilka godzin bez poprawek, dlatego nawet jeśli nie jesteście do końca przekonani do podkładów mineralnych, warto jest się w nie zaopatrzyć podczas letnich upałów ;)  Pięknie stapia się z cerą, nie tworzy efektu maski, odpowiednio nałożony wygląda jak druga skóra, nie zauważyłam by się warzył, ale jest to cecha indywidualna, która zależy nie tylko od produktów pielęgnacyjnych nakładanych pod minerały, ale także Waszej skóry. Muszę jednak nadmienić, że minerały zasadniczo wyglądają najlepiej na skórze zadbanej. Osoby z cerą suchą i odwodnioną mogą narzekać na odstające suche skórki, mogą także osiadać w zmarszczkach, dlatego najlepiej jest nakładać minerały na nawilżoną skórę lub pokrytą kompleksem silikonowym, który wygładzi cerę i dodatkowo zwiększy przyczepność podkładu. Minerały mogą także delikatnie wysuszać.

Podkład doskonale współgra z kremami nawilżającymi i kremami z filtrem. Nie zaburza ich ochrony, jest lekki, nie zapycha porów, nie przyczynia się do pogorszenia stanu mojej skóry i daje oddychać mojej cerze. Mogę wręcz powiedzieć, że poprawia stan mojej cery - działa delikatnie antybakteryjnie i ogranicza ilość niespodzianek. Niestety, ale minerały AM strasznie wchodzą w pory i je podkreślają, dlatego przed nałożeniem podkładu warto twarz wcześniej przypudrować (czego nie zrobiłam wykonując zdjęcia)  Dla mnie podkłady mineralne to fenomen, jestem niesamowicie zadowolona, iż mogę połączyć makijaż z bardzo wysoką ochroną przeciwsłoneczną.


Jedyny problem jaki dostrzegam to kolorystyka, która dla mnie jest zupełnie nietrafiona i praktycznie w każdej gamie wyglądam źle, choć Annabelle Minerals oferuje ich dosyć sporo. Znajdziemy trzy różne gamy - beige, natural, oraz golden, a w nich po pięć odcieni od najjaśniejszych (fairest), po najciemniejsze (dark). Pogrupowanie na typy kolorystyczne i stopień nasycenia to świetne ułatwienie dla osób poszukujących idealnie dobranego podkładu, zwłaszcza jeśli macie z tym problem. Annabelle oferuje także zakup 1 g próbek w takiej samej cenie jak pełnowymiarowy produkt, to ważne, ponieważ zazwyczaj ceny próbek wychodzą znacznie drożej i jest ich zdecydowanie zbyt mało, by dobrze przetestować produkt.

Mój odcień cery jest zbalansowany z widocznymi tonami żółtymi. Jest widocznie ozłocona, dlatego podkład musi być żywy, świeży, każdy zgaszony odcień podkładu, czy wybijające się zielone i różowe podtony wyglądają bardzo, bardzo źle, dlatego Golden Fairest, najpopularniejszy odcień Annabelle Minerals wygląda na mojej cerze tragicznie. Po pierwsze każdy podkład oferowany przez AM, mimo najmniejszej ilości pigmentu jest dla mnie stanowczo za ciemny, najjaśniejsze odcienie fairest odcinają się od mojej skóry i jestem zmuszona majstrować przy odcieniu.
Poniżej zamieszczam Wam podgląd wszystkich trzech, najjaśniejszych odcieni. Najlepiej prezentuje się odcień Golden Fairest, dlatego byłam prawie pewna, że jest to odcień idealny. Mój entuzjazm zaczął gasnąć wraz z nałożeniem go na twarz - tony zielone i zbyt ciemny odcień za bardzo wybijały się na pierwszy plan, dlatego wybrałam wersję Natural, do której dodaję żółtego pigmentu i otrzymuję kolor idealny. Jeśli nie wiecie na co się zdecydować, warto postawić na bezpieczniejszą gamę Natural.
Odcienie Beige zawierają różowe tony, które dodatkowo podbijają każde zaczerwienienie i blizny, jakie na mojej twarzy goszczą codziennie. Najpopularniejszy odcień Golden Fairest, który polecał mi każdy, wygląda na mojej skórze strasznie,  siny, przybrudzony, jest jakiś taki smutny i dziwny, bez energii, zawiera zbyt dużo zielonych tonów, które mnie przytłumiły i jest najciemniejszy ze wszystkich najjaśniejszych wersji, dlatego dementuję - nie jest to typowy żółty odcień dla typowych bladziochów. Choć tony żółte idealnie pasują do mojej ciepłej karnacji ( i można to zauważyć na zdjęciu z porównaniem podkładów), to akurat ta gama sprawia, że wyglądam na chorą i przemęczoną, dlatego postawiłam na odcień Natural fairest, który jest najjaśniejszy, odpowiednio zbalansowany, choć i tak wzbogacam go żółtym pigmentem. Przy ciemniejszych wersjach w gamie Natural widocznie wybijają się tony różowe. Mimo wszystko nie jestem zadowolona pod względem kolorystycznym z żadnej wersji, dlatego cieszę się, że Annabelle w przyszłym tygodniu rusza z nową gamą Sunny, żywą, z widocznymi żółtymi tonami, czuję, że to będzie to. Super, że firma się rozwija, chcę więcej! Myślę, że większość z Was odnajdzie się w kolorystyce, którą proponuje Annabelle Minerals, choć moim zdaniem pod tym względem przodują podkłady Pixie, które są najlepiej dobrane do słowiańskiej urody. Poniżej podkład matujący Annabelle Minerals bezpośrednio po nałożeniu.



Opakowanie jest jak najbardziej na plus, chociaż jednak pod tym względem przodują produkty Lily Lolo, byłam także zadowolona z opakowań Ecolore. Wcześniej podkłady AM nie zawierały żadnej ochronnej osłonki, aktualnie możemy spokojnie przesunąć palcami otwór i mamy pewność, iż produkt nie będzie się marnował i osypywał na wieczko. Szkoda, że nakrętka jest bardzo podatna na wszelkie zarysowania,  napis się ściera, nie lubię czepiać się pierdół, ale lubię, gdy moje kosmetyki wyglądają estetycznie i zachęcają mnie do używania.

Produkt możecie nabyć w formie 1 gramowej próbki (8.90 zł) 4 gramowego pełnowymiarowego produktu (34.90 zł) i dużego 10 gramowego (59.90zł), są to jedne z najtańszych podkładów mineralnych na rynku .

Jestem niesamowicie zadowolona z podkładu i tego jak wygląda na skórze, choć moim zdaniem ogromne znaczenie ma nie tylko jakość minerałów, ale metoda aplikacji i stan skóry, dlatego nie każdy będzie z nich zadowolony. Efekt, jaki pozostawia bardzo mi odpowiada, ale nie jest to jeszcze 'to', co by mnie zachwyciło. Ogromny minus także za kolorystykę, brakuje w niej naprawdę jasnych, żółtych odcieni, ale na szczęście Annabelle Minerals zauważyło ich brak w swojej dosyć szerokiej ofercie i już z początkiem tygodnia będą dostępne w sprzedaży ;)

Muszę także wspomnieć, iż data po otwarciu jest jedynie umowna, minerały nie mają terminu przydatności, jeśli są odpowiednio przechowywane i odkażane. :) 

Naprawdę polecam.


Retinoidy | Wszystko o czym musisz wiedzieć zanim po nie sięgniesz

$
0
0


O retinoidach pojawiło się już wiele wpisów, natomiast dzisiaj chcę zawrzeć wszystko w jednym miejscu, co należy wiedzieć zanim rozpoczniesz kurację.

Termin „retinoidy" został wprowadzony w 1976 r., obejmuje on retinol (witaminę A) oraz jego naturalne i syntetyczne analogi. Jak działają ? Zacznę od tego, że witamina A jest bardzo korzystną witaminą dla naszej skóry, to witamina tłuszczowa, a jej niedobory łącznie z witaminą D występują powszechnie zwłaszcza u osób z przewlekłymi stanami zapalnymi. Wykazują one szereg pozytywnych mechanizmów działania, dlatego znalazły zastosowanie w leczeniu tak wielu dermatoz skórnych.

Piękno działania retinoidów opiera się na ich wielokierunkowym działaniu. Jako jedyne są w stanie odwrócić metryczny wiek naszej skóry i pozwalają się cieszyć piękną cerą znacznie dłużej. Pozwalają także uregulować naszą skórę, zmniejszyć łojotok, pozbyć się całkowicie trądziku zaskórnikowego na czas kuracji, usunąć przebarwienia i poprawić nawilżenie skóry. 

Retinoidy są lekiem z wyboru, głównie w leczeniu acne comedonica , czyli trądziku zaskórnikowego.  Są jednak z pozytywnym skutkiem stosowane w leczeniu cięższych odmian trądziku pospolitego ( trądzik o przebiegu piorunującym (acne fulminans), trądzik bliznowaciejący (acne cicatricans), trądzik skupiony (acne conglobata), trądzik ropowiczy (acne phlegmonosa), trądzik grudkowo-krostkowy, nasilony, oporny na inne metody leczenia ), trądzik różowaty, liszaj płaski, łupież czerwony mieszkowy, choroba Dariera (Morbus Darieri), rybia łuska, rogowacenie słoneczne, łuszczyca, leukoplakia jamy ustnej, rak kolczystokomórkowy, rogowiak kolczystokomórkowy, skórne postaci chłoniaków wywodzących się z komórek T, Xeroderma pigmentosum (skóra pergaminowa),toczeń rumieniowaty,  brodawki płaskie, mięczak zakaźny. Retinoidy stosowane miejscowo działają także zapobiegawczo w starzeniu się skóry poprzez ograniczenie występowania stanów przednowotworowych, odbudowę prawidłowych warstw naskórka, odbudowę mikrokrążenia, częściowy zanik materiału elastotycznego (tkanki barwiącej się jak włókna sprężyste). Przy stosowaniu ogólnym występuje efekt odwrotny, prawdopodobnie w związku z zaburzeniami syntezy kolagenu. W terapii odmładzającej wpływając na spłycenie zmarszczek i zmniejszenie przebarwień został zaakceptowany tazaroten. Retinoidy stosuje się także z powodzeniem w leczeniu rozstępów.

Oczywiście z pozytywami płynącymi ze stosowania retinoidów, wiążą się również i skutki uboczne, zwłaszcza jeśli są przyjmowane doustnie i nie bez powodu są wydawane za zgodą lekarską. Niepożądane objawy kliniczne to przede wszystkim podrażnienie i wysuszenie skóry, które można opanować zmniejszając częstotliwość stosowania retinoidu oraz stabilną i bardzo wysoką ochroną anty UV. Wiele osób narzeka także na zaczerwienienie, nadmierne łuszczenie naskórka, suche usta. Należy pamiętać także o teratogenności retinoidów, nie powinny być one stosowanie zewnętrznie (zwłaszcza na duże powierzchnie skóry), ani tym bardziej wewnętrznie jeśli planujecie ciążę, jesteście w ciąży, czy karmicie piersią (dla przykładu po terapii acytrecyną (zarejestrowaną głównie do leczenia łuszczycy,) nie powinno planować się potomstwa przez kolejne dwa lata. Przy Izoteku jest to ponoć miesiąc, choć wcześniej były to minimum 2 lata, a najlepiej 5 lat). Zdecydowanie więcej skutków ubocznych możemy spodziewać się po kuracji wewnętrznej, zwłaszcza w wysokich dawkach, których uniknąć nie można w początkowym stadium leczenia. Przed kuracją retinoidami doustnie lekarz koniecznie kieruje Was na badania krwi (głównie próby wątrobowe, cholesterol i triglicerydy) i zobowiązujecie się do abstynencji seksualnej bądź antykoncepcji hormonalnej, by wykluczyć zajście w ciążę. Oprócz działania poronnego, przy przyjmowaniu doustnie retinoidów bardzo często spojówki nadmiernie wysuszają się, co prowadzi do zapalenia spojówek, nietolerancji soczewek kontaktowych, krwotoki z nosa wynikające z nadmiernej suchości jamy nosowej, sucha skóra na łokciach i kolanach, przesuszone usta i zapalenie czerwieni wargowej. Skutków ubocznych stosowania retinoidów jest jednak znacznie więcej, między innymi kłopoty z układem kostno-szkieletowym, niedoczynność tarczycy, zmiany w obrazie krwi, zaburzenia psychiczne, wypadanie włosów czy podwyższenie poziomu cholesterolu. Dlatego lekarz prowadzący kurację retinoidami wewnętrznie powinien być bardzo rozsądny i szczególnie dbać o nasze zdrowie przez dopasowanie odpowiedniej dawki i interpretacje comiesięcznych wyników krwi. 
Ze względu na budowę wyróżniamy trzy generacje retinoidów, przenikają przez naszą skórę nieco inaczej, dlatego możemy zauważyć odmienny stopień tolerancji danej substancji i różne działanie na tej samej płaszczyźnie, mimo że wszystkie są pochodnymi witaminy A. Są oczywiście retinoidy mniej i bardziej skuteczne, bardziej łagodne i mniej drażniące, dlatego nie są zarezerwowane jedynie dla osób z wysoką tolerancją skórną. Wysokie dawki witaminy A nie zastąpią doustnej kuracji retinoidami, a doprowadzają jedynie do hiperwitaminozy, co jest szczególnie niebezpieczne w przypadku witamin tłuszczowych)


Zacznę od generacji pierwszej, a mianowicie od retinolu. Retinol jest substancją bardzo popularną w dobie naszych czasów i pośród kosmetyków z witaminą A, które są ogólnodostępne bez recepty, jest to najbardziej aktywna forma witaminy A. Niestety, kosmetyki z retinolem nawet długotrwale stosowane wysuszają i podrażniają skórę, dlatego należy stosować je z przerwami. Retinol jest niestabilny i bardzo szybko się utlenia, a opakowania w jakich możemy nabyć kosmetyki z tą substancją czynną zostawiają wiele do życzenia... Retinal jest równie skuteczną formą witaminy A  jak retinol, lecz działa zdecydowanie łagodniej, dlatego może być stosowany przez osoby o cerze wrażliwej oraz naczynkowej. Jest lepiej tolerowany niż sam retinol, dlatego może być wstępem do kuracji z silniejszymi retinoidami.

Najsilniejszą formą jest kwas retinowy, czyli tretinoina. Wykazuje ona największą bioaktywność, dlatego jest substancją dermatologiczną dostępną jedynie w farmaceutykach dostępnych na receptę (jest kilkadziesiąt razy silniejsza od retinolu). Ma ona największy potencjał drażniący, najlepiej penetruje pory i najlepiej ze wszystkich form witaminy A działa strcite przeciwtradzikowo i przeciwzmarszczkowo. Działa najskuteczniej w leczeniu acne comedonica (trądzik zaskórnikowy) i skutecznie ogranicza komedogenezę.
Retinoidem o zbliżonym działaniu do tretinoiny jest izotretinoina, która wykazuje działanie przeciwzapalne, ale jest lepiej tolerowana, ze względu na mniejsze działanie drażniące.Jest ona stosowana nie tylko zewnętrznie, ale także doustnie, najpopularniejszy środek z izotretinoiną to Izotek, który doczeka się osobnego wpisu, gdyż rozważam kurację wewnętrzną. Szczególnie polecany na nadmierny łojotok.

Adapalen to retinoid III generacji, działający selektywnie na receptory RAR γ znajdujące się w naskórku. Dzięki temu rzadziej wywołuje objawy podrażnienia. Siła działania przeciwzapalnego w porównaniu z tretinoiną jest większa, poza tym ogranicza wydzielanie łoju poprzez wpływ na sebocyty. Może być stosowany bez względu na nasłonecznienie (także w porze letniej), ponieważ jest fotostabilny. Nie powoduje widocznego łuszczenia naskórka, jest dosyć łagodny i był przeze mnie doskonale tolerowany.
Tezaroten wpływa selektywnie na receptory RAR β i RAR γ, wykazuje działanie antyproliferacyjne i przeciwłojotokowe. Dla mnie jest to łagodny retinoid, dobrze tolerowany, powoduje jednak ciągłe swędzenie skóry. Nie miałam po nim zaczerwienionej,podrażnionej skóry, działa słabiej na trądzik zaskórnikowy niż tretinoina, ale nie podrażnia naczynek krwionośnych i z czasem doskonale nawilża. U wielu osób powoduje mocne łuszczenie skóry, ale u mnie zaledwie po 8 tygodniach było znikome. Jest on też pierwszym miejscowo stosowanym retinoidem o udokumentowanym działaniu w leczeniu łuszczycy. Wpływa on na trzy główne czynniki patogenetyczne w łuszczycy: hiperproliferację keratynocytów, nadmierne ich różnicowanie oraz infiltrację komórek zapalnych. Istnieją doniesienia o przeprowadzonych badaniach klinicznych, z zastosowaniem tazarotenu, podczas których wykazano spadek nadmiernego różnicowania keratynocytów. Według badań nie ustępuje skutecznością tretinoinie, ale akurat tutaj mogłabym się sprzeczać. ;)
Może zacznijmy od tego dla kogo są retinoidy i w jakim wieku najlepiej jest zacząć nimi kurację. W tej chwili chcę zaznaczyć, że absolutnie nigdy nie kieruję się metryką i cyframi w doborze produktów, zawsze wyznacznikiem stosowania czegokolwiek jest aktualny stan naszej skóry. Po retinoidy sięgają zarówno osoby młode, nie ukrywam, że głównie przeciwtrądzikowo i osoby starsze - przeciwzmarszczkowo, co nie oznacza, że są zarezerwowane jedynie dla takiej grupy docelowej. Każdy z nas chce wyglądać młodo, a retinoidy to jedyne substancje, które pozwolą nam cieszyć się dłużej piękną, gładką skórą, dlatego nie warto jest inwestować w typowe kosmetyki przeciwzmarszczkowe, bo one po prostu nie działają w tym kierunku.  Retinoidy ze względu na szereg właściwości mogą być stosowane na wiele przypadłości, takich jak : nie tylko trądzik, czy zmarszczki, ale leczenie blizn, bruzd, przebarwień, nierówności skóry, zwykły, niezapalny trądzik zaskórnikowy, czy po prostu jako intensywna regeneracja skóry, poprawiająca nawilżenie, elastyczność i jakość skóry, i oczywiście jako terapia podtrzymująca efekty.Retinoidy z powodzeniem mogą być stosowane jako zabieg na twarz, szyję, dłonie,  a nawet okolice pod oczami oraz jako kuracja przeciw rozstępom.

Jednak po to mamy tyle pochodnych i form retinolu, by dostosować odpowiednią moc, do naszych potrzeb. I tutaj nie każdemu polecam zaczynanie z grubej rury, jeśli cera  jakoś nadzwyczajnie o to nie prosi. Na naszym rynku mamy sporo formuł z pochodnymi witaminy A, dlatego generalnie zasada jest prosta - zaczynamy od stężeń niższych, wskakując wraz z czasem na wyższe, zmieniając tym samym formułę kosmetyku, chyba że Wasza cera należy do szczególnie opornych, albo wcześniej retinoidy stosowaliście - wówczas można zacząć od stężenia wyższego. Oczywiście moc retinoidu nie zależy jedynie od stężenia, ale także od podłoża i formuły, najwyższą skutecznością odznaczają się preparaty oparte na alkoholu i glikolach lub innych rozpuszczalnikach, ponieważ bardzo szybko penetrują naskórek, a alkohol, glikole i gliceryna są dodatkowo promotorami przejścia, natomiast zdecydowanie słabsze działanie wykazują maści, gdzie absorpcja retinolu przebiega zdecydowanie wolniej. Jeśli Wasza skóra jest typowo sucha, odwodniona, albo nadwrażliwa, zdecydowanie lepszym wyborem jest krem, natomiast osoby z wyższą tolerancją skórną powinny wybrać żel, lub retinoid w rozpuszczalniku.

Często pytacie, co powiedzieć lekarzowi, by przepisał Wam taki środek, albo czemu Wam go odmawia. Dermatolodzy nie przepisują (albo przepisują niechętnie) z jednej, prostej przyczyny. Lubimy widzieć szybkie efekty, nie lubimy wysypów i nagłego pogorszenia skóry, nie zamierzamy stosować kremów z bardzo wysoką ochroną przeciwsłoneczną, a retinoidy wymagają diabelnej cierpliwości ,czasu i poświęceń. Wyobraźcie sobie rozkapryszoną nastolatkę, która wraca po 2 tygodniach do lekarza z wysypem po Atredermie, a tutaj trzeba nastawić się na kilku miesięczną, ciężką walkę.Wątpię, by lekarz przemówił jej do rozsądku i kazał przetrwać co najmniej 3 miesiące z coraz gorszym stanem skóry. Poza tym mają sporo skutków ubocznych, o których większość ubiegających się o retinoidy nie ma bladego pojęcia. Nigdy nie miałam problemu z otrzymaniem retinoidu na receptę po wstępnej rozmowie, nawet przez niezbyt ogarniętego lekarza, myślę, że to przede wszystkim kwestia zaufania i świadomości tego, co zamierzamy kłaść na swoją skórę. Retinoidy to najsilniejsze dostępne drogą apteczną środki stricte przeciwtrądzikowe, nie są one dla każdego, a zwłaszcza te najsilniejsze na naszym rynku.Jeśli potraficie w pełni uzasadnić swoje stanowisko, to jestem pewna, że taki środek dostaniecie.

Muszę napisać o tym, kiedy retinoidy stosować należy. Nie ma określonego momentu, czasu stosowania retinoidów - zasada jest prosta, jeśli unikasz promieniowania słonecznego i codziennie stosujesz bardzo wysoką ochronę przeciwsłoneczną każdy moment jest dobry. Natomiast są momenty najlepsze i jest to bardzo wczesna wiosna i jesień. Nie tylko ze względu na promieniowanie, o którym mówi każdy, promieniowanie UVA jest ciągle w takim samym natężeniu, ale o wilgotność powietrza. Gdy powietrze jest wilgotne, skóra bardzo szybko się regeneruje, ma zwiększoną tolerancję, trudniej też o podrażnienia i nadmierne wysuszenie.

Częstość stosowania i metoda aplikacji to niezwykle indywidualna kwestia, mianowicie są osoby, które retinoidy będą tolerować lepiej, inni gorzej. Retinol i jego pochodne mają to do siebie, że przy regularnym stosowaniu wysuszają, ale wraz z czasem nawilżenie zaczyna rosnąć . Dlatego w początkowym okresie retinoidy najgorzej tolerować będą osoby z cerą genetycznie suchą, odwadniającą się, dojrzałą i bardzo wrażliwą. Retinoidy powodują także angiogenezę, dlatego powinny na nie uważać osoby z aktywnymi teleangiektazjami, trądzikiem różowatym i rumieniem, z myślą o takich defektach skórnych powstała III generacja retinoidów, która jest z powodzeniem stosowana u pacjentów z klinicznymi objawami trądziku różowatego. Metoda aplikacji retinoidów nie ma aż takiego znaczenia w przypadku maści i żelu (delikatne wmasowanie preparatu zwiększa przenikanie retinoidu), gdyż każde nakładamy palcami, ale chcę zwrócić uwagę na to, kiedy taki środek nakładamy. Retinoidy nakładamy zawsze na suchą, oczyszczoną skórę, należy unikać bezpośredniej aplikacji na umytą, wilgotną skórę. W zależności od tego jakich środków używacie, aplikacja retinoidu powinna nastąpić po 30-120minutach, oczywiście wieczorem. Retinoidy bardzo 'rusza' woda, dodatkowo pozbawiona płaszcza lipidowego skóra chłonie jak gąbka wszystko, ca na nią nałożymy, nie zwracając uwagi, czy ma to korzystny wpływa na jej stan. Jasne, to super sposób dla zaprawionych, albo osób z  bardzo wysoką tolerancją skórną (takich jak ja) i nakładanie bezpośrednio retinoidu po umyciu dopiero zaczęło wywoływać u mnie podrażnienie i mocne łuszczenie, ale zdecydowanie nie polecam tej metody na początek. Nie mieszamy też retinoidów z kremami nawilżającymi, emulsjami, ponieważ może dojść do silnej reakcji alergicznej i dodatkowo spotęguje to niekorzystne działanie retinoidu (podrażnienie, wysuszenie) . Jeśli chodzi o retinoidy w rozpuszczalnikach, polecam nakładanie ich palcami. Mogłoby się wydawać, iż nakładanie większej ilości produktu opuszkami palców pozwala osiągnąć lepsze efekty, nic bardziej mylnego, nakładając retinoid płatkiem kosmetycznym, wykonujemy mikromasaż i delikatny peeling i przy okazji zwiększamy penetrację retinoidu.Lepiej jest stosować retinoidy rzadziej i unikać podrażnienia, niż dopuszczać do ostrych reakcji skóry. Wraz z czasem można stopniowo zwiększać aplikację retinoidów :)

Odpowiednia pielęgnacja, dbałość o nawilżenie i natłuszczenie skóry oraz ultra wysoka ochrona przeciwsłoneczna to klucz do sukcesu. Natomiast pragnę zaznaczyć, że ani z  nawilżeniem, ani z natłuszczeniem nie należy przesadzać. Wiedziałam, że w końcu blogsfera zauważy negatywne skutki naturalnej pielęgnacji, a raczej zbyt częstego stosowania kremów i olejów. Pamiętam moją wypowiedź na pewnym blogu, spotkała mnie fala hejtu, w końcu mój komentarz usunięto ,a  teraz każdy chwali detoksy dla skóry ;) Prawda jest taka, że nasza skóra nie potrzebuje codziennej dawki kremu na dzień i kremu na noc, właśnie w taki sposób kompletnie ją rozregulujemy.Noc to doskonały czas.. aby dać naszej skórze samej z siebie się nawilżyć,a  nie zakłócać jej zdolności do nawilżania się i regeneracji kremami. Wielu dermatologów odradza stosowanie kremów i nie jest to nic głupiego. Skóra w młodym wieku nawilża się sama, a przesadna pielęgnacja upośledza jej zdolność do nawilżania i regeneracji. Jeśli mamy młodą, zdrową skórę, to powinniśmy bardzo zastanowić się nad aktualną pielęgnacją, jeśli nasz naskórek jest przeraźliwie suchy i nie potrafi sam z  siebie się nawilżyć, oczywiście nie dotyczy to skóry starzejącej się, albo genetycznie suchej, gdyż gruczoły łojowe nie pracują prawidłowo. Retinoidy regulują czynności i procesy odbywające się w naszym naskórku, dlatego przesadne jest stwierdzenie, iż przy kuracji retinoidami trzeba mieć w zanadrzu tłusty krem i stosować kosmetyki przeznaczone do pielęgnacji skóry typowo suchej. Moja cera przy stosowaniu Atredermu była zupełnie normalna i nawilżałam ją 1-2 razy w tygodniu. W początkowym okresie oczywiście warto jest mieć lanolinę, albo masło shea, ale przy stosowaniu retinoidów o odpowiednio dobranej mocy, częstotliwości i metody aplikacji nie powinny być nam one nawet potrzebne. ;) Unikać należy kosmetyków typowo matujących, powinny być one jak najbardziej neutralne. Jeśli odpowiada Wam aktualna pielęgnacja, nie trzeba jej jakoś diametralnie zmieniać'pod retinoidy'. Natomiast nie zamierzam negować codziennej ochrony przeciwsłonecznej, jej brak może jedynie pogorszyć stan naszej skóry przy stosowaniu tak mocnych środków i zaowocować trwałymi przebarwieniami i suchością skóry.

Retinoidy nie są fotouczulające, ale uwrażliwiają skórę na promieniowanie UV przez intensywne złuszczanie skóry i tym samym niszczenie naturalnej bariery ochronnej skóry.


Efekty wymagają czasu, dlatego należy uzbroić się w niesamowitą cierpliwość, o czym już zdążyłam wspomnieć wcześniej. Często pytacie mnie o początkowe pogorszenie stanu skóry, czy jest to coś pewnego przy stosowaniu retinoidów. Nie jestem w stanie tego przewidzieć, bo każdy jest inny, ale w zdecydowanej większości - tak. Dlatego podczas kuracji retinoidami lekarze posiłkują się antybiotykiem doustnym lub stosowanym miejscowo.Jest to kwestia bardzo indywidualna, ale z autopsji wiem, że nawet mimo oczyszczonej względnie cery, wysyp u mnie i tak nastąpił. Dlatego nie można zniechęcać się początkowym brakiem efektów i kontynuuować kurację. Retinoidy działają na innej zasadzie niż kwasy, mimo że działają eksofoliacyjnie, czyli jak peeling chemiczny.Kwasy złuszczają martwy naskórek i pobudzają tym samym kolagen do regeneracji, nie powinny być jednak stosowane w aktywnym trądziku, przy opryszczce, ogólnie - przy stanach zapalnych skóry. Są więc doskonałe przy leczeniu blizn i przebarwień. Retinoidy mają tę przewagę, iż naszą skórę nie tylko pozbawiają martwego naskórka, ale ją przebudowują, tworzą nowy, zdrowy kolagen, regulują pracę gruczołów łojowych, usuwają problem nadmiernej keratynizacji, dostarczają odpowiedniej dawki witaminy A, której niedobór łącznie z witaminą D powoduje stany zapalne skóry i ulega zmniejszeniu wraz z ekspozycją na promieniowanie słoneczne. Dlatego jako jedyne są w stanie odwrócić wiek właściwy naszej skóry, ich stosowanie nie tylko nas odmładza, ale reguluje jej czynności-  skóra wraz z ich stosowaniem zaczyna normalnieć. Jak najbardziej można stosować retinoidy przy stanach zapalnych, ale najlepiej z antybiotykiem miejscowym, chociaż same z siebie zmniejszą stan zapalny i zmniejszają wystąpienie komedogenezy. Optymalny czas stosowania to co najmniej 3 miesiące, a najlepiej 6. Sześciomiesięczna kuracja pozwala nam trwale poprawić jakość skóry na wielu płaszczyznach (poprawa jakości skóry, nawilżenia, jędrności, zaniknięcie przebarwień i drobnych blizn, redukcja trądziku i powierzchniowych zmarszczek) , a kurację można powtórzyć po około 6-12  miesiącach.  Retinoidy działają z opóźnionym zapłonem, gdyż powodują podskórny stan zapalny w głębszych warstwach naskórka. Przez pierwsze dni skóra wydaje się być gładka, ściągnięta, bardziej napięta, nie jest też od razu zaczerwieniona i przesuszona, co zachęca nas do częstszej aplikacji. Dlatego nigdy nie nakładajcie przy pierwszym podejściu retinoidów bezpośrednio dzień po dniu,a  dajcie 3-4 dni, by zaobserwować jak taki środek działa na Waszą skórę. Pozwoli to uniknąć poparzenia chemicznego i trwałych skutków ubocznych , takich jak przebarwienia i blizny, które jak najbardziej mogą się pojawić.Bez obaw możemy stosować retinoidy długotrwale, chyba, że planujemy ciążę.

Podkręcenie działania retinoidów jest jak najbardziej wskazane, sprawdzają się nie tylko jako monoterapia, ale także element terapii skojarzonej. Nie jest to jednak dobry pomysł przy pierwszym zetknięciu z retinoidami, o tym jak łączyć retinoidy i kwasy poświęciłam osobny wpis.
Tolerancja skórna oraz jak ją podnieść. Są osoby z naturalnie wysoką tolerancją skórną, do której i ja się zaliczam, choć na pozór moja skóra wydawała się delikatna i wrażliwa. Zauważyłam, że typowe kosmetyki drogeryjne bardzo uwrażliwiają moją oporną skórę i szybciej podrażni mnie micel z dyskontu niż Atrederm i mówię to zupełnie poważnie. Tolerancja skórna na retinoidy rośnie wraz z ich stosowaniem, najgorzej zareagują na nie osoby, które stosują je po raz pierwszy, natomiast osobom, którym nie są obce będą tolerować je znacznie lepiej. Nie jest to też regułą, bo znam osoby, które nie są w stanie stosować retinolu i retinoidów w żadnej postaci. Retinoidy tolerujemy najlepiej, kiedy skóra jest optymalnie nawilżona, stosujemy bardzo wysoką cohronę przeciwsłoneczną, oraz w naszej pielęgnacji nie brakuje składników łagodzących takich jak : beta glukan, witamina B3, alantoina, mocznik, panthenol, ceramidy, witamina E. Nawet jednorazowa dawka alkoholu może skutkować obniżeniem skuteczności działania bariery ochronnej skóry – wcześniej już udowodniono, że regularne spożywanie etanolu wywołuje ten negatywny skutek, obecnie potwierdzono jego istnienie również w przypadku jednorazowych przygód alkoholowych. 


Podsumowując - jeśli planujecie kurację retinoidami musicie przede wszystkim uzbroić się w cierpliwość. Nie ma sensu też za bardzo się spinać i obmyślać nowy plan pielęgnacji, najważniejsza jest ochrona przeciwsłoneczna i dostarczanie antyoksydantów w postaci nawilżaczy. ;) Nie jest to też kuracja dla każdego, jeśli nie macie większych problemów z cerą,to odpowiedniejsze będą jednak delikatne kwasy. 



Pozdrawiam,
Ewa

Trikenol | Obowiązkowa pozycja osób z cerą tłustą, mieszaną i trądzikową

$
0
0

Robiąc zakupy w sklepach z  półproduktami, zawsze oprócz sprawdzonych produktów wrzucam jakąś nowość do wirtualnego koszyka, Właśnie przez przypadek odkryłam trikenol - jest to gotowy, standaryzowany kompleks substancji aktywnych, który jest przeznaczony do pielęgnacji problematycznej cery tłustej ze skłonnością do trądziku. Kompleks bazuje na dwóch naturalnych ekstraktach roślinnych : ekstraktu koncentratu manuka oraz ekstrakcie z wierzby, formuła jest dodatkowo wzbogacona o bardzo przyjazny naszej cerze kwas salicylowy. Wzbudził on we mnie ogromną ciekawość, gdyż zawiera wszystkie substancje, które mają pozytywny wpływ na moją skórę, a poza tym jest umieszczony w rozpuszczalnikach, dzięki temu możemy wkropić substancję czynną wszędzie, gdzie chcemy, bez ryzyka zawiesiny i bez obowiązku wstrząsania produktu przed każdym użyciem. Trikenol oferują mazidła, wcześniej można było go nabyć w znacznie niższej cenie na e-naturalnie, aktualnie jest niedostępny.



W skład trikenolu  wchodzą (informacje pochodzą ze strony Mazidła) :
  • Koncentrat manuka (16,7% triketonów) Koncentrat manuka to frakcjonowany i skoncentrowany olejek eteryczny manuka otrzymywany z liści Manuki (Leptospernum Scoparium) szczególnie bogaty w triketony (> 96%), które immunostymuluja i regenerują komórki skóry. Został wprowadzony do formulacji Trikenolu ze względu na działanie antybakteryjne, przeciwgrzybiczne, przeciwtrądzikowe i przeciwzapalne.
  • Ekstrakt z wierzby (1-4%) pozyskiwany jest z kory wierzby białej, która zawiera polifenole, flawonoidy, pochodne salicylowe (1,5-11%), kwasy organiczne oraz oligosacharydy i polisacharydy. Wyciąg z wierzby jest szeroko wykorzystywany w kosmetyce i dermatologii ze względu na synergizm salicylanów i flawonoidów oraz właściwości keratolityczne, ściągające, detoksykacyjne, przeciwzapalne, antybakteryjne i nawilżające. To jeden z moich ulubionych ekstraktów w pielęgnacji twarzy.
  • Kwas salicylowy (7.8%)  jest związkiem, który reguluje odnowę komórkową skóry, działa złuszczająco poprzez rozluźnianie połączeń międzykomórkowych i usuwa zbędne warstwy zrogowaciałych komórek naskórka. Ponadto posiada właściwości przeciwzapalne, co sprzyja procesowi gojenia się wyprysków skórnych i podrażnień. Dzięki temu, że jest rozpuszczalny w tłuszczach ma zdolność przenikania przez warstwę sebum, wnikania w głąb oraz oczyszczania gruczołów łojowych (porów) skóry, a co za tym idzie leczeniu trądziku. Przyczynia się odblokowaniu porów i zapobiega pojawianiu się wyprysków skórnych.

Kwas salicylowy wykazuje także działanie grzybobójcze i jest stosowany miejscowo do zwalczania infekcji powierzchniowych wywoływanych przez grzyby skórne. Został on dodany do Trikenolu ze względu na jego zdolność do redukowania zaskórników.


Przeprowadzono badania w celu oceny in vitro przeciwbakteryjnego działania Trikenolu przeciwko Propionibacterium acnes, Staphylococcus aureus, Malassezia furfur (=P. ovale) i Malassezia globosa. Wszystkie te mikroorganizmy uczestniczą w blokowaniu kanałów łojowych i nadprodukcji sebum oraz są odpowiedzialne za tworzenie beztlenowego środowiska w porach, co może prowadzić do stanów zapalnych. Określone zostały wartości: Minimalna Koncentracja Hamująca (MIC) (najmniejsza koncentracja testowanej substancji całkowicie hamująca wzrost mikroorganizmów) i Silna Inhibicja (SI) (koncentracja testowanej substancji znacząco redukująca wzrost mikroorganizmów, lecz nie hamująca go całkowicie). W dermatologii, wartość SI jest najbardziej istotnym parametrem, ponieważ nie wymaga się od substancji aktywnych aby hamowały całkowicie wzrost mikroorganizmów, lecz aby redukowały populację do poziomu niższego, wystarczającego do zachowania naturalnego systemu obronnego skóry. Podczas tego badania dokonano pomiarów w celu oceny potencjalnych bakteriobójczych, grzybobójczych i bakteriostatycznych-fungistatycznych właściwości Trikenolu. Substancje hamujące wzrost mikroorganizmów po 24-72 godzinach i po 48-120 godzinach możemy uznać za substancje bakteriobójcze-grzybobójcze. Substancje hamujące wzrost mikroorganizmów po 24-72 godzinach lecz już nie po 48-120 godzinach uważane są za bakteriostatyczne-fungistatyczne kontrolujące wzrost komórek z inokulum.
Wyniki wykazały, że Trikenol jest substancją bakteriostatyczną-fungistatyczną właściwą do wykorzystania w preparatach do tłustej i trądzikowej skóry.źródło

Trikenol będący roślinną substancja aktywną o właściwościach prebiotycznych, zdolna do zagwarantowania normalnej równowagi mikroflory skóry. Terminy normalna mikroflora czy rdzenna flora bakteryjna odnoszą się do mikroorganizmów bytujących zwykle na powierzchni lub wewnątrz zdrowego organizmu ludzkiego. Normalna flora bakteryjna powstaje tuż po porodzie i zmienia się w ciągu życia. Ilość i rodzaj mikroorganizmów tworzących florę zależy od różnych czynników, takich jak warunki środowiskowe (temperatura, wilgotność), odczyn skóry (kwasowość, zasadowość), wiek, płeć, rasa, obecność lub brak obecności określonych składników odżywczych czy inhibitorów. Po zastosowaniu trikenolu w testach in-vivo i in vitro stwierdzono, ilość drobnoustrojów nieprzyjaznych znacznie zmniejszyła się i było mniejsza od bakterii prebiotycznych. Co dowodzi, że trikenol hamuje wzrost bakterii działających niekorzystnie na skórę, jednocześnie nie wpływając na bakterie przyjazne skórze, zapewnia równowagę normalnej flory bakteryjnej skóry
UWAGA: Produkt nie może być używany przez osoby uczulone na salicylany oraz kobiety w ciąży i matki karmiące. Podczas kuracji nie wystawiać skóry na działanie promieni słonecznych, stosować filtry przeciwsłoneczne.

W czym tkwi fenomen trikenolu? W jego wielokierunkowym i odczuwalnym działaniu na cerę trądzikową. Byłam zaskoczona efektywnością i skutecznością substancji aktywnej, ponieważ żaden ekstrakt nie przyniósł u mnie tak szybkich efektów. Przede wszystkim działa silnie antybakteryjnie i przeciwzapalnie, ratuje moją skórę w gorszych dniach, kiedy muszę walczyć z okresowym wysypem. Przyspiesza gojenie wyprysków i zmiany bardzo ładnie się bliznowacą. Nie mam problemu z przetłuszczaniem skóry, ale podejrzewam, że skutecznie by je ograniczył. Odkąd zaczęłam go używać moja skóra jest w lepszej kondycji , bardzo dobrze podsusza zmiany i działa na podskórne krosty - nie dopuszcza do stanu zapalnego. Trikenol to doskonałe uzupełnienie mojej pielęgnacji, wiecie, że odstawiłam retinoidy, dlatego koniecznie muszę uregulować moją skórę. Widzę, że trikenol naprawdę daje radę i skutecznie ogranicza ilość niespodzianek i w niedługim czasie przekonam się także - czy zaskórników ;) Działa delikatnie keratolitycznie, ale nie powinien powodować widocznego złuszczania skóry przy zalecanym, niskim stężeniu (około 0.2-1 %) Należy go stosować jedynie w rozcieńczonej postaci, maksymalne stężenie to 10% przy 5-6pH. Trikenol wkraplam do każdego toniku, serum, maseczki, a nawet żelu antybakteryjnego, genialnie odświeża skórę. Mam wrażenie, że jest bardziej czysta i świeża, to świetne uczucie podczas aktualnej pogody. Absolutnie mnie nie podrażnia, nie wysusza, nie nasila zmian trądzikowych, to doskonała alternatywa kwasów, z pewnością wzbogacę nim mój tonik z glukonolaktonem.


Trikenol dodaję także do szamponu, zwłaszcza, gdy odczuwam dyskomfort i swędzenie. Doskonałe likwiduje łupież i nadmierne przetłuszczanie skóry, jeśli macie podobny problem, to trikenol jest Waszą obowiązkową pozycją. Zalecane stężenie to około 0.5%.

Przez swoją formę można go dodać do wszystkiego, jest to już moja druga buteleczka i mimo małej pojemności jest bardzo wydajny. Wkraplam 2-3 kropelki do toniku, żelu do mycia twarzy, serum, szamponu do włosów i nie zauważyłam szybkiego zużycia. Bezproblemowo można go dodać nawet do ulubionego kremu do twarzy.

Jeśli wahacie się - a Wasza cera jest tłusta, mieszana, albo po prostu bardzo podatna na infekcje i powstawanie stanów zapalnych skóry - koniecznie zaopatrzcie się w trikenol. To opatentowany i niezwykle skuteczny naturalny środek, który działa silnie antybakteryjnie, przeciwgrzybiczo, antyseptycznie, przeciwłupieżowo, keratolitycznie i normalizująco na skórę. Dodatkowo działa przeciwpodrażnieniowo, dlatego osoby z  cerą wrażliwą bez obaw mogą go włączyć do pielęgnacji. Niezwykle ważne jest to, iż normuje on naszą florę bakteryjną, a nie usuwa całkowicie, nie prowadząc do wyjałowienia, co robią np. antybiotyki stosowane miejscowo. No i zapobiega namnażaniu się bakterii i grzybów, dla mnie jest to niezwykle ważne, zwłaszcza, że niestety pracuję w ciągłym kurzu, a upalne dni nie działają zbyt korzystnie na moją skórę - nadmiernie się poci, a niespodzianki wyskakują częściej. Dzięki włączeniu trikenolu do pielęgnacji funkcjonuje ona normalnie, mam nadzieję, że razem z moją aktualną pielęgnacją podtrzyma efekty jakie osiągnęłam przy stosowaniu Atredermu. Sebum nie gromadzi się nadmiernie, a powstawanie stanów zapalnych i zaskórników jest zredukowane. Trikenol jest w moim odczuciu bardzo skuteczną substancją przeciwtradzikową, przewyższa działaniem ekstrakty, a  nawet działanie olejku z drzewa herbacianego. Nie opierałabym jednak pielęgnacji wyłącznie na trikenolu, to świetne uzupełnienie, które pozwoli przynieść szybsze efekty. U mnie gasił stany zapalne lepiej niż maści z klindamycyną, jego działanie przewyższa jedynie nadtlenek benzoilu i tretinoina. I nie zostawia suchych placków i łuszczącej się skóry. Podrażnia oczy, należy je przemyć dużą ilością wody, jeśli się do nich dostanie.

Zapach jest nieco drażniący i nieprzyjemny, pachnie jak płyn na afty i pleśniawki. Jestem jednak skłonna to przeżyć, zapach utlenia się dość szybko, a świetne działanie w pełni to wynagradza ;) Cena może okazać się zaporowa - za 5g trikenolu musimy zapłacić na Mazidłach około 26 złotych, ale jest on tak wydajny i skuteczny, że moim zdaniem warto jest w niego zainwestować i mieć go  pod ręką.


PH (10%) 2,5

Bakterie tlenowe max. 100 cfu/g

Drożdze i pleśnie                       max. 10 cfu/g

Skład wg INCI (Łącznie z substancjami czynnymi, rozpuszczalnikami, konserwantami, antyoksydantami i innymi dodatkami):
Methylpropanediol                     40-50%
Polysorbate 80                           20-30%
Aqua (Water)                             12-20%
Salicylic Acid                             6,5- 8,5%
Leptospermone                         9,8-11,4%
Isoleptospermone                     2,2 -3,9%
Flavesone                                   2,2 -3,9%
Salix Alba (Willow) Bark Extract   1-4%



Pozdrawiam,
Ewa

Jak dbam o cerę? Moja aktualna pielęgnacja

$
0
0
Odpowiednia pielęgnacja mojej problematycznej cery od kilku lat jest dla mnie urodowym priorytetem. Zwłaszcza teraz, gdy odłożyłam retinoidy na półkę i zmagam się z problemami mojej cery bez środków mocniejszego kalibru. 

Zanim przedstawię Wam mój schemat pielęgnacji i produkty, które aktualnie są stosowane przeze mnie najchętniej i najczęściej, pragnę nadmienić iż przeprowadziłam mały eksperyment. Jestem zaskoczona, jak dwutygodniowe mycie kranówką wpłynęło na stan mojej skóry. Mimo niebywałej zalety mycia skóry pod bieżąca wodą jaką jest genialne oczyszczenie, moja skóra stała się bardzo sucha, ściągnięta, a suche skórki pojawiły się wszędzie - nawet na czole. Mycie kranówką spowodowało u mnie permanentne wysuszenie i podrażnienie, którego nie mogłam okiełznać nawet genialnym tonikiem z  glukonolaktonem. Nigdy nie miałam problemów aż z takim odwodnieniem cery, nawet podczas stosowania Atredermu, dlatego moje zdziwienie jest w pełni uzasadnione. Jeśli zastanawiacie się co nagle pogorszyło stan Waszej skóry - koniecznie zastanówcie się, czy czasem woda, której używacie do mycia może właśnie wpływać na gorszy stan skóry. . Ja wracam potulnie do mycia skóry w wodzie niskozmineralizowanej.  

Moja pielęgnacja jest prosta, dążę do minimalizmu, aczkolwiek ten skrajny niestety u mnie się nie sprawdza i moja cera po prostu lubi różnorodną pielęgnację. Ze względu na permanentne wysuszenie skóry musiałam koniecznie wprowadzić więcej emolientów do pielęgnacji, aktualnie ograniczam ich ilość. Dzień zaczynam od odświeżenia skóry. Jest to niezwykle ważne, gdyż podczas intensywnej regeneracji skóry w nocy, na powierzchni skóry wydalają się przez gruczoły łojowe szkodliwe toksyny - mogą one powodować zmiany trądzikowe, podrażnienia, skracać trwałość makijażu i powodować oksydację produktów kolorowych, zwłaszcza podkładów. Dlatego też skórę o poranku należy oczyścić, niekoniecznie mocnymi detergentami. W tym celu nasączonym płatkiem kosmetycznym genialnym lipowym płynem micelarnym Sylveco, okrężnymi ruchami oczyszczam twarz, pozbywając się zanieczyszczeń i przy tym tonizując skórę. Płyn micelarny Sylveco jest według mnie najlepszy w swojej kategorii - świetnie oczyszcza, odświeża, nie podrażnia mojej cery, i co ważne - nie powoduje zmian ropnych,co przysparza mi stosowanie płynu Bioderma Sensibio H2O. Niezmiernie ciekawi mnie płyn micelarny Biolaven - jeśli go stosowaliście dajcie koniecznie znać, czy również spisuje się tak dobrze :) Produkt doczekał się pozytywnej recenzji na moim blogu, jeśli chcecie go pozbyć nieco bliżej, zachęcam Was serdecznie do jej przeczytania. Za 200ml płynu zapłacicie około 17 złotych.

Nie muszę już wspominać o tym co robię o poranku ;) Ale zanim nałożę krem z filtrem, delikatnie wklepuję serum antyoksydacyjne. Tym razem zdecydowałam się na stworzenie własnego, aktualnie moja druga, ulepszona wersja sprawdza się znakomicie i niebawem podzielę się recepturą ;) Serum jest niebywale lekkie, wchłania się błyskawicznie, co jest zasługą emulgatora SLP - sprawdza się doskonale w tworzeniu serum. Cera nabiera zdrowego kolorytu, jest zdecydowanie bardziej jasna i jędrna, o której jakoś ciężko mówiąc mając 21 lat ;) Skutecznie redukuje suchość skóry, ale jej nie obciąża i nie zostawia tłustego filmu. Jestem z niego bardzo zadowolona ;) Serum bazuje na hydrolacie z czystka ladanowego i oleju z truskawki,  recepturę wzbogaciłam olejową witaminą C, kwasem alfa-liponowym (tym razem w liposomach i funkcjonalność jest niesamowita, zawsze miałam problem z  tym składnikiem, gdyż w takim emulsjach często się wytrącał. Z wersją liposomową nie ma żadnych problemów) , witaminą B3, ekstraktem z lukrecji gładkiej i rozmarynu, olejem tamanu i kilkoma kropelkami olejku z drzewa herbacianego.

Po około 30minutach nakładam w odpowiedniej ilości krem z filtrem przeciwsłonecznym. Moja praca nie wymaga kontaktu ze słońcem, dlatego ochrona UVA nie musi być aż tak wysoka, chociaż produkty, które stosuję zapewniają ją na poziomie 35 PPD. Obydwa produkty spełniają swoją rolę i sprawdzają się u mnie po prostu najlepiej - nie zostawiają tłustego filmu i białej poświaty, pięknie wtapiają się w skórę, zastygają, przez co są trwałe i odporne na pot, nie podrażniają mojej skóry i nie działają komedogennie. Można też wykonać na nich makijaż, są doskonałą bazą i przedłużają jego trwałość. Jak na krem z takiej półki cenowej, nie mogę oczekiwać niczego więcej. Krem hydrolipidowy krem dla dzieci i dorosłych SPF 50+ Pharmaceris sprawdza się jednak u mnie lepiej, konsystencja Lirene jest trochę bardziej rozrzedzona, przez co łatwiej o smugi i nie wygląda aż tak genialnie jak jego brat. Lepiej też nawilża i delikatnie chłodzi, co nie oznacza, że Lirene jest złym filtrem. Każdy z nich sprawdza się u mnie bardzo dobrze i kupuję je zamiennie, choć Lirene  jest bardziej ekonomiczną opcją. 

Twarz oczyszczam tak samo jak wcześniej i nic się w tej kwestii nie zmieniło.  Na skórę nakładam olejek myjący, wzbogacony olejkiem z drzewa herbacianego i delikatnie ją masuję, by rozpuścić zanieczyszczenia i zemulgować olej. Następnie spłukuję olej, który tworzy emulsję - usuwając w bardzo delikatny sposób zanieczyszczenia i nadmierną ilość sebum. Olejek myjący nie powoduje podrażnień, a bardzo dobrze oczyszcza skórę, jest też doskonałą alternatywą OCM. Olejki myjące zawsze kupuję na stronie BiochemiaUrody. Są niezwykle skuteczne, wydajne i delikatne dla skóry, dlatego jeśli macie problem z usunięciem kosmetyków z powierzchni skóry, zwłaszcza makijażu wodoodpornego, koniecznie zainteresujcie się olejkami hydrofilowymi. Następnie na wilgotną skórę nakładam zmydlone czarne mydło afrykańskie i oczyszczam skórę, by pozbyć się reszty zanieczyszczeń i specyficznego filmu, jaki pozostawiają olejki myjące. Czarne mydło afrykańskie funduje mi doskonałe oczyszczenie, ale nie powoduje ściągnięcia, podrażnień i wysuszenia, dlatego mimo początkowych obaw, mydło uplasowało się w moją pielęgnację na stałe. Bardzo dobrze wpływa na moją cerę, dzięki świetnemu oczyszczeniu skóry niespodzianki pojawiają się rzadziej, a kosmetyki wchłaniają się lepiej. Mydło nabywam na stronach zróbsobiekrem i Biochemia Urody, koszt to około 12 złotych za kostkę, która jest niebywale wydajna i przez to ekonomiczna. W ten sposób moja skóra staje jest bardzo dobrze oczyszczona i wygładzona, a pory są zwężone. Co ważne, absolutnie nie podrażnia to mojej skóry.

Skórę tonizuję hydrolatem z  czystka ladanowego, który cuchnie niemiłosiernie, ale działanie w pełni rekompensuje tę niedogodność. Hydrolat pięknie zwęża pory, rozjaśnia cerę, łagodzi podrażnienia i zaczerwienienia i ogranicza ilość wyprysków. Sprawdza się doskonale w pielęgnacji cery tłustej i trądzikowej. Nie zawiera również żadnych konserwantów, bezpieczny dla skóry i jest doskonałym komponentem własnoręcznie robionych kosmetyków. Hydrolat możecie nabyć w różnych pojemnościach, ale polecam te w najmniejszej - 500ml butle przychodzą w plastiku i poprzednik w takiej pojemności zepsuł mi się bardzo szybko, miał zupełnie inny zapach. Do kupienia na stronie ECOSPA.pl


Przyznaję, iż masek do twarzy posiadam najwięcej. Ale jest to w pełni uzasadnione, gdyż traktuje je jak intensywną regenerację i zabieg nawilżający. Poza tym uwielbiam rytuały pielęgnacyjne, bardzo mnie odprężają ;)

Zanim nałożę maskę, stosuję peeling enzymatyczny - tym razem peeling enzymatyczny BiochemiaUrody, który sprawdza się trochę gorzej niż ten z owoców tropikalnych e-naturalne. Bardzo dobrze rozpuszcza martwy naskórek, a przy tym nie podrażnia mojej cery. Po zmyciu skóra zyskuje zdrowy, jasny koloryt, jest widocznie wygładzona, bardzo miękka w dotyku i dobrze zmatowiona. Jeśli szukacie skutecznego peelingu - mogę Wam go polecić :)

Na tak oczyszczoną skórę najczęściej nakładam maskę. Jestem ogromną fanką błota z morza martwego, dlatego koniecznie zakupiłam to, które oferuje ECOSPA. Ogromną zaletą tego produktu jest to, iż mojej skóry nie podrażnił, a przy tym doskonale oczyszcza i zwęża pory, znacznie przyspiesza gojenie wprysków i ma bardzo dobry wpływ na skórę trądzikową. Różni się jednak od tego, które oferuje Rossmann, zwłaszcza w wydajności - nie pęcznieje aż tak dobrze po dodaniu wody. Nie mniej jednak to bardzo dobry produkt. Glinka Multani Mitti to moja ulubiona glinka - nie podrażnia i nie wysusza mojej skóry, a przy tym pięknie ją rozjaśnia, wygładza i redukuje ilość wyprysków.

Glinka Ghassoul sprawdza się u mnie trochę gorzej niż Multani Mitti, ale funduje mojej skórze świetne oczyszczenie, zwężenie porów, redukcję niespodzianek i bardzo przyspiesza ich gojenie. Jedynym minusem są mikroskopijne drobinki, które podczas spłukiwania podrażniają moją skórę. Natomiast moim odkryciem kosmetycznym jest błoto termalne z siarką, które można dostać na Mazidłach- bardzo dobrze działa na cerę trądzikową i błyskawicznie redukuje zapalne niespodzianki. Zapach jest specyficzny i nieprzyjemny, ale wystarczy dodać kilka kropel olejku eterycznego, co sprawdza się także w stosowaniu maseczek z alg. Spirulina na stałe gości w mojej pielęgnacji, świetnie nawilża i odżywia moją cerę, nie podrażnia mnie i nie powoduje ściągnięcia. Wspomaga moją walkę z przebarwieniami, jedyny minus to ciężkie zmycie okładów z alg, dlatego mieszam ją z glinkami.


Nie posiadam zbyt wielu olejów, skutecznie ograniczyłam ich ilość. Aktualnie stosuję olej tamanu, który rozcieńczam olejem z nasion truskawki i olej pracaxi. Natomiast olej tamanu jak najbardziej ma pozytywny wpływ na moją skórę. Nie stosuję go w zbyt wysokim stężeniu, około 10-20%, wówczas wchłania się bardzo dobrze i nie obciąża nadmiernie skóry. Ładnie goi wypryski i wyrównuje koloryt skóry, działanie nie jest spektakularne, ale póki co to jedyny olej, który wykazuje tak dobre działanie na skórę ze stanami zapalnymi, czy infekcjami bakteryjnymi i grzybiczymi. Jeśli moja skóra nadmiernie się przesusza, często serum antyoksydacyjne mieszam z niezmydlaną frakcją oleju sojowego. To świetny półprodukt, który sprawdzi się doskonale u osób z cerą z tendencją do nadmiernego przetłuszczania. Frakcja doskonale nawilża skórę, a przy tym błyskawicznie się wchłania i matuje. Może z powodzeniem zastąpić lekki krem do twarzy.

Krem do twarzy na noc Biolaven jest u mnie stosunkowo nowym produktem, ale w odróżnieniu od kremu na dzień sprawdza się naprawdę przyzwoicie. Nie zawiera on gliceryny, a przy tym na mojej skórze wchłania się lepiej niż krem na dzień - nie zostawia tłustego, ohydnego filmu na skórze, który pozostawiają wszystkie lekkie kremy Sylveco. Nawilża solidnie, jest lekki. W zasadzie tylko tyle mogę o nim powiedzieć, nie zauważyłam więcej niespodzianek, ale jest zbyt wcześnie, by dawać jakiekolwiek osądy na ten temat. Mimo wszystko jestem pozytywnie zaskoczona, choć pod jednym względem czuję rozczarowanie. Oczekiwałam mocnego zapachu lawendy, a seria Biolaven pachnie kwaśnymi winogronami.

Olejek z drzewa herbacianego ląduje u mnie w każdej formulacji, którą stosuję na dzień, natomiast trikenol - na noc. Nierozcieńczony olejek z drzewa herbacianego nakładam głównie punktowo na wypryski - bardzo szybko goją się i nie pozostawiają aż tak widocznych blizn. Dodany do kosmetyków, bardzo dobrze odświeża cerę i prężenie likwiduje stany ropne. Trikenol okazał się moim must have dla cery trądzikowej, genialnie redukuje stany zapalne i jest produktem naturalnym. Ogranicza ilość wyprysków, przyspiesza ich gojenie i delikatnie rozjaśnia przebarwienia.

Od kilku tygodni przeprowadzam raz w tygodniu peelingi azelainowe. Moje odczucia są pozytywne, peeling jest delikatny, ale przynosi zdecydowanie lepsze efekty niż maść z tym kwasem. Cera jest zdecydowanie jaśniejsza, a póki co zaskórniki nie pojawiają się poza drobnymi stanami zapalnymi, które giną nawet tego samego dnia.Mam ochotę ukręcić serum, ale myślę, że chyba jednak pozostanę przy takiej formie stosowania kwasu azelainowego łącznie z tonikiem z glukonolaktonem, oczywiście według mojej receptury. Tym razem tonik  wzbogaciłam olejkiem miętowym (w sam raz na upały) i zagęściłam gumą ksantanową, jakoś bardziej za sprawą Norel przemawiają do mnie toniki żelowe ;) Zarówno peelingi, jak i tonik z  glukonolaktonem stosuję na noc. 

A jak wygląda Wasza pielęgnacja ?



Pozdrawiam,
Ewa


Idealny, lekki olej na letnie wojaże | Olej z nasion truskawki

$
0
0


Poszukiwanie oleju spełniającego nasze wymogi i odpowiednio dobranego do potrzeb naszej skóry wcale nie jest takie proste. Zadanie ułatwić może bardzo pomocna tabelka rozkładu kwasów tłuszczowych, która nakreśli i ukierunkuje nas, znacznie ułatwiając odnalezienie tego odpowiedniego. Nie mniej jednak ślepe kierowanie się ogólnymi wytycznymi może okazać się zgubne, bowiem każdy ma inną skórę i indywidualną gospodarkę lipidową. Dlatego najlepszym rozwiązaniem jest zawsze testowanie olejów na własnej skórze, choć niestety może to przynieść różne skutki.



Gdybym miała polecić Wam jedną grupę pewnych olejów, to na pierwszym miejscu znalazłyby się z pewnością oleje z nasion i pestek owoców jagodowych. Są to oleje niezwykle lekkie, bardzo bogate w niezbędne nienasycone kwasy tłuszczowe, błyskawicznie wchłaniające się i niekomedogenne. Oleje jagodowe zostawiają specyficzny, silikonowy efekt, dzięki temu doskonale się rozprowadzają, są szalenie wydajne i pozostawiają efekt nieskazitelnie gładkiej skóry.

Olej z nasion truskawki ma ciemnozielony kolor, aczkolwiek nie barwi on skóry, co zdarza się niestety innym olejom (zwłaszcza z wysoką zawartością karotenoidów) . Pachnie subtelnie słodkimi, dojrzałymi truskawkami z syropem, zapach jest niezwykle przyjemny i odprężający, kojarzy mi się z latem, nie jest jednak zbyt męczący i mdły. Wmasowywanie oleju jest czynnością relaksującą i odprężającą, takie masaże działają na mnie szczególnie dobrze srogą zimą ;) Wchłania się błyskawicznie, zostawiając skórę bardzo wygładzoną i wręcz aksamitną w dotyku. Nie zostawia też tłustego filmu na skórze, bowiem niska zawartość kwasu oleinowego (omega-9) i nasyconych kwasów tłuszczowych czyni olej przyjazny skórze tłustej, powala on uregulować nadprodukcję sebum.


Skóra podczas stosowania  oleju z nasion truskawki staje się jak jedwab - jest niesamowicie wygładzona, delikatna i aksamitna w dotyku oraz co ważne - odpowiednio nawilżona. Regularne stosowanie oleju znacznie zmiękcza i odżywia naskórek, dzięki temu skóra zyskuje zdrowy, świeży koloryt. Nie jest on również komedogenny, nie zauważyłam większej ilości niespodzianek, mogę zaryzykować stwierdzeniem, iż podczas stosowania oleju stan mojej skóry poprawia się. Nie mam problemu z nadmiernym przetłuszczaniem się skóry, ale olej dzięki delikatnemu ściągającemu działaniu, ma szansę optymalnie nawilżyć skórę tłustą, co wcale nie jest prostym zadaniem. Olej prężnie redukuje nadmierną suchość skóry, łagodzi swędzenie i łuszczenie, które są oznaką odwodnienia skóry.

Skóra jest zdecydowanie bardziej elastyczna, jędrna i miła w dotyku. Jest też delikatnie jaśniejsza, dzięki temu wygląda młodziej i zdrowiej. Nic w tym dziwnego, bowiem oleje z roślin jagodowych są prawdziwą skarbnicą antyoksydantów i składników aktywnych, wpływających na lepszą kondycję skóry. Dzięki temu oleje są niezwykle stabilne i odporne na jełczenie i oczywiście wykazują nieoceniony, dobroczynny wpływ na naszą skórę. Olej charakteryzuje wysokie stężenie tokoferoli (witaminy E - witaminy młodości i zdrowia) oraz witaminy A. Z tego też powodu olej z nasion truskawki powinien znaleźć miejsce w każdej formulacji o charakterze antyoksydacyjnym i opóźniającym starzenie.

Olej wykazuje silne właściwości przeciwzapalne, skutecznie łagodzi wszelkie podrażnienia i przywraca normalny koloryt mojej skórze. Podobnie jak olej z nasion malin posiada on niezwykle cenny kwas elagowy, związek ten posiada właściwości przeciwrakowe, zabezpiecza przed mutacją genów,a  także działa przeciwbakteryjnie i przeciwwirusowo.

Olej z nasion truskawki charakteryzuje się niezwykle wysoką zawartością NNKT (w tym LA 38-45%) i LNA (35-29%)), co czyni go olejem unikalnym o wyjątkowych właściwościach. Na niedobór esencjonalnych kwasów tłuszczowych bardzo często cierpią osoby z cerą trądzikową, odwodnioną, suchą, zniszczoną słońcem i po silnych kuracjach kwasami i retinoidami, gdyż są jednymi ze składników zewnętrznej bariery chroniącej skórę przed utratą wilgoci. Ponadto kwasy omega-6 upłynniają łój i zapobiegają zaczopowaniu ujść gruczołów łojowych, działają też przeciwzapalnie i zapobiegają stanom zapalnym, dlatego też olej polecany jest każdemu, nawet osobom z cerą tłustą, gdyż może uregulować nadprodukcję sebum.

Dzięki wysokiej zawartości kwasu linolowego, który jest promotorem przejścia, olej z nasion truskawki staje się nie tylko doskonale wchłaniającym się olejem, ale jest także świetnym nośnikiem innych składników - to kolejny argument za użyciem oleju we własnych formulacjach.

Olej z pestek truskawki zachowuje się dokładnie jak silikony - daje świetny poślizg ( co znacznie ułatwia rozprowadzanie oleju) i bardzo dobrze wygładza i zmiękcza skórę, dlatego stał się on moją ulubioną bazą fazy tłuszczowej w tworzeniu kosmetyków na zimno. Ponadto jest stabilny, co jest ważne w formulacjach, gdzie znajdują się oleje szybko jełczejące i tracące właściwości odżywcze. No i nadaje uroczy, zielony kolor kosmetykom, czego chcieć więcej :) Jest bardzo lekki, przez to, że wygładza skórę i daje silikony poślizg, dodając go do fazy tłuszczowej bardzo ułatwia rozprowadzanie kosmetyku, zyskują wręcz aksamitną konsystencję. Ważnym aspektem jest to, iż kwas linolowy jest promotorem przejścia, dlatego też olej dodatkowo ułatwia przenikanie składników aktywnych, choć sam jest niezwykle wartościowy.

Olej sprawdzi się doskonale w serach antyoksydacyjnych, ale także jako baza wygładzająca pod makijaż,chociaż należy pamiętać, iż olej może zaburzyć konsystencję kosmetyków beztłuszczowych i powodować ich oksydację.

Olej z nasion truskawki dostaniecie w większości sklepów z półproduktami, ja osobiście polecam ten ze strony zróbsobiekrem oraz  z Mazideł, który pochodzi z Polski. Cena za około 10-15ml oleju to koszt rzędu 10 złotych, cena może wydawać się wysoka, ale ze względu na wydajność i właściwości oleju jest bardzo niska. Wiele osób porzuciło drogie, perfumowane kremy na rzecz oleju z nasion truskakwi i nie zamierza do nich powrócić, ma on jednak coś w sobie ;)

W zasadzie nie ma osoby, której nie mogę polecić oleju z nasion truskawki. Sprawdzi się on na każdym typie cery, aczkolwiek osobom z cerą tłustą, mieszaną i trądzikową polecam stosowanie w stężeniu nie wyższym niż 20% . Pozostałym typom cery - nawet do 70-80%. Naprawdę świetny olej, jeśli szukacie lekkiego oleju na letnie wojaże, olej z nasion truskawki może spokojnie zastąpić Wam kilka kosmetyków - sprawdzi się nie tylko w  pielęgnacji twarzy, bowiem ukoi opaloną skórę, zabezpieczy końce niesfornych włosów, sprawdzi się jako lekka pomadka do ust i jako olejek na odstające, drapiące skórki u paznokci, a nawet jako serum pod oczy.

Olej po otwarciu należy przechowywać, tak jak wszystkie oleje - w lodówce. 





Pozdrawiam,
Ewa


Przepis na super lekkie, antyoksydacyjne serum dla cery trądzikowej

$
0
0

Tworzenie własnych kosmetyków bardzo wciąga. Uczucie, gdy Wasz krem zaczyna nabywać wymarzonej, śmietankowej konsystencji, serum - staje się tak lekkie jak nigdy dotąd, a wszystkie receptury są oparte na składnikach, które Wam służą jest naprawdę niesamowite. Mnie kręcenie już dawno uzależniło, zawsze latem, powraca to do mnie ze zdwojoną siłą i ciągle coś mieszam dla siebie i dla rodziny ;)

Dzisiaj pragnę przedstawić Wam przepis na moje ultra lekkie serum antyoksydacyjne dla skóry trądzikowej. Serum ma wręcz lejącą konsystencję, wchłania się błyskawicznie, nie jest komedogenne i na moją skórę działa wspaniale. Choć jestem fanką  minimalizmu w kosmetykach, serum antyoksydacyjne jest dla mnie małym wyjątkiem - odkąd posiadam olejową formę witaminy C i kwas alfa-liponowy zamknięty w liposomach, moja wyobraźnia nie zna granic.



Zawsze miałam problem z emulgatorami. Emulsje często były niestabilne, albo nie posiadały takiej konsystencji, na jakiej najbardziej mi zależy, dlatego w mojej pielęgnacji królowały sera i toniki. Okazało się, iż emulgator SLP sprawdza się doskonale, choć już od dawna leżakował w moim półproduktowym pudełeczku, nie mogłam znaleźć dla niego zastosowania, nie sprawdzał się zbytnio w bardziej treściwych emulsjach, ani tym bardziej w kręceniu kremu. I niespodzianka - jest świetny w tworzeniu wszelkiej maści serum. Nie zostawia on tłustego filmu, nie zapycha moich porów, sprawia, iż emulsje mają wręcz wodniste konsystencje, aczkolwiek fazy są ze sobą doskonale połączone. To właśnie to, czego szukałam.

Kolejnym, dość kłopotliwym składnikiem okazał się kwas alfa-liponowy. Po prostu nie miałam cierpliwości do tej substancji, już pominę jego upór w rozpuszczeniu, ale krystalizacja kwasu i zbijanie się grudki było nie do przyjęcia. Powiem kolokwialnie - schrzanił każdą formulację, zepsuł każdy krem i serum. Próbowałam stabilizować emulsję różnymi sposobami, by uniknąć późniejszego zbijania się w kryształki, ale to i tak nie zdawało egzaminu. Jest super do cięższych kremów na Olivem'ie, czy serum olejowego, ale kompletnie się nie sprawdza w lekkich serach. No i zerknęłam u Justyny kwas alfa-liponowy zamknięty w liposomach. Wszystkie moje bolączki zniknęły jakby ręką odjął - rozpuszcza się cudnie w fazie wodnej, wszystko można idealnie odmierzyć na łyżeczkach miarowych, wiem, że już nie tknę czystego kwasu alfa-liponowego w tworzeniu lekkiego serum. Jeśli macie podobny problem do mnie, to nawet się nie wahajcie - różnica w kręceniu jest tak odczuwalna, że zdecydowanie wersja liposomowa jest warta kupienia. Pozostałe składniki serum nie są jakoś szczególnie problematyczne i bez specjalnych umiejętności każdy takie serum może wykonać w domowym zaciszu ;)


Zanim przejdę jednak do kwestii kluczowej - jest to jedno z  lepszych serum jakie udało mi się ukręcić. Serum może się rozwarstwiać (zdecydowałam, że nie będę dodawać gumy ksantowej, jakoś nie odpowiada mi ona w  serum, nie wchłania się ono tak fajnie,a  kosmetyki 'na' lubią się rolować) , ale wystarczy delikatne potrząśnięcie, by przywrócić jednolitą konsystencję, nie ma to też większego znaczenia w trwałości serum. Myślę, że na tę niedogodność można przymknąć oko ;)

Serum działa wspaniale na moją skórę, nie zapycha też moich porów. Cera podczas stosowania zyskuje zdrowy, jednolity koloryt, jest widocznie jaśniejsza i bardziej jędrna. Doskonale nawilża, ale nie obciąża mojej skóry, współgra też z kremem z  filtrem i kolorówką. Skóra jest doskonale wygładzona, a wypryski goją się błyskawicznie! Nie pamiętam, kiedy serum antyoksydacyjne miało aż tak świetny wpływ na moją skórę - owszem, BiochemiaUrody oferuje świetne produkty, ale moja własna formulacja wyeliminowała składniki za którymi nie przepadam i spełnia moje wysokie wymagania. Zaczerwienienia i podrażnienia pojawiają się sporadycznie, natomiast serum skutecznie je łagodzi. Daje lekkie uczucie chodu, doskonale koi skórę, dlatego jest doskonałe podczas upałów. I oczywiście działa silnie antyoksydacyjne - wypróbowane na kawałku jabłka, a efekty widać przede wszystkim na mojej skórze ;) W końcu to połączenie witaminy C i pogromcy wolnych rodników - kwasu alfa-liponowego. Skóra wygląda po prostu lepiej, to już moja druga buteleczka i z  pewnością nie ostatnia. Jest w dodatku bardzo wydajne. Jeśli Wasza skóra potrzebuje rozjaśnienia kolorytu,wygładzenia i nawilżenia, to koniecznie musicie spróbować. Serum ma tak lekką, wodnistą konsystencję, że można się w nim zakochać :)

Do wykonania serum od sprawy technicznej potrzebujemy łyżeczek miarowych, dwóch zlewek, bagietki szklanej i czystego, zdezynfekowanego opakowania z ciemnego szkła.Wszystkie narzędzia muszą być odkażone, ja w tym celu używam Skinseptu, a przed dezynfekcją szklane opakowania sparzam wrzątkiem.

Receptura (25ml)
Faza wodna
Faza tłuszczowa (olejowa)
Po połączeniu faz, wkraplam 3 kropelki olejku z  drzewa herbacianego i wszystko konserwuję FEOGiem, około 4 kropli. 

Opcjonalnie zagęstnik : Guma ksantowa, rozpuszczona w kilku kropelkach d-panthenolu. 


Mając już przygotowane narzędzia do pracy, odmierzamy odpowiednią ilość hydrolatu i umieszczamy go w zlewce. Następnie dodajemy aloes zatężony, witaminę B3, kwas alfa-liponowy i ekstrakt z lukrecji gładkiej. Wszystko po każdym dodaniu kolejnego składnika dobrze mieszamy szklaną bagietką, następnie dodajemy żel hialuronowy 1% i dobrze mieszamy. Odstawiamy na chwilę fazę wodną. W kolejnej zlewce, mającej co najmniej 50ml, umieszczamy oleje i mieszamy, wkraplając witaminę C. Pamiętajcie, by dobrze ją rozpuścić. Następnie dodajemy odpowiednią ilość emulgatora SLP i mieszamy. Ze względu na niską zawartość fazy tłuszczowej i drogich składników (olejowa witamina C), dodaję fazę wodną do tłuszczowej. Mieszając fazę tłuszczową, powolnym strumieniem wlewam fazę wodną. Zostawiam ją na chwilę, przerywając mieszanie aż fazy się rozdzielą, wówczas zaczynam energicznie mieszać. Przelewam serum do opakowania i energicznie nim wstrząsam, wkraplam olejek z drzewa herbacianego i konserwuję FEOG-iem. Serum jest gotowe do użycia, a zakonserwowanie sprawia, iż produkt jest zdatny do użytku przez około 4-6 miesięcy, ale ze względu na witaminę C najlepiej jest je zużyć jak najszybciej. Oczywiście serum należy przechowywać w lodówce.


Serum sprawdza się świetnie o poranku, widzę tylko profity z jego stosowania ;) Skóra jest tak miękka i rozjaśniona, że mówi sama za siebie jak kocha ten kosmetyk. Oczywiście recepturę możecie zmieniać, zamieniając bazę wodną, czy olejową, dodając inne ekstrakty, myślę jednak, że składniki są tak dobrane, iż sprawdzą się na większości cer z podobnymi problemami do moich.



Pozdrawiam,
Ewa

Garnier Skin Naturals | Płyn micelarny 3w1 Skóra wrażliwa

$
0
0

Na wstępie chciałabym Was bardzo przeprosić za tak długą przerwę, ale przez ostatnie dwa tygodnie zawisły nade mną czarne chmury. Postanowiłam więc odpocząć od internetu, nie chcę i nie lubię pisać, gdy nie mam na to zwyczajnie ochoty :)



Płyny micelarne z biegiem czasu zajęły stałe miejsce w mojej pielęgnacji, co zresztą widać po wpisach pojawiających się na blogu. Podczas recenzowania słynnego płynu Biodermy, wiele z Was wspomniało także o płynie Garnier, który swego czasu zrobił prawdziwą furorę na blogach. Dlatego po dobiciu dna płynu Biolaven (notabene naprawdę świetnego, warto go wypróbować, jeśli się wahacie) , wzięłam się za dokładne przetestowanie powyższego produktu. Owszem stosowałam go znacznie wcześniej, ale zbyt nieregularnie, by obiektywnie i szczerze móc go ocenić.

Niestety, gorzko i dotkliwie przepłaciłam za stosowanie produktu Garniera, dlatego czuję rozgoryczenie, gdy widzę prawie pełną butlę płynu - wszak jest bardzo wydajny i z pewnością (bez oszczędzania) nie skończyłby tak szybko. Zanim jednak przejdę do działania, poruszę  inne kwestie.

 

Płyn umieszczony jest w 400ml butli z nakrętką typu klik - często ulegają one zniszczeniu (podczas częstego otwierania), ale nic takiego nie miało miejsca i póki co otwarcie trzyma się świetnie (mimo że plastik wygląda dość słabo). Można dozować odpowiednią ilość, nie trzeba się mocować przy wylewaniu, ani też płyn nie 'sika' strumieniem jak w niektórych przypadkach. Plastik jest też odpowiednio miękki - można go delikatnie przycisnąć, ale się nie odkształca. Pojemność jest ogromna i ciężko będzie zużyć płyn przez 6 miesięcy przy oszczędnym dozowaniu, dlatego nie warto jest aż tak skąpić.

Nie za bardzo rozumiem co ma ten produkt wspólnego z naturą, nawet parsknęłam śmiechem, czytając 'filozofię Garnier Skin Naturals' . Jakoś nie widać tego po waszych składach, by składniki naturalne miały pierwszeństwo w recepturach. Ktoś ma chyba zbyt szeroką wyobraźnię, bo kosmetyki Garnier nawet nie leżały obok kosmetyków naturalnych, ale nie będę już zbaczać z tematu ;)

Produkt jest testowany dermatologicznie i okulistycznie, nadaje się więc do demakijażu oczu, nie powoduje pieczenia i łzawienia powiek, choć radzi sobie słabo z usuwaniem makijażu oka i ust. Bardzo podobne składy mają inne kosmetyki z tego samego koncernu, np. micel L'oreal Skin Soft. Produkt jest bezzapachowy, choć mój wrażliwy nos wyczuwa jakąś kwaskowatą woń.. grejpfrut? Coś tam czuć, ale w miarę neutralnego i niedrażniącego. Płyn pieni się w opakowaniu jeśli zdążycie nim wstrząsnąć, albo zaliczy upadek, ale nie zauważycie już tego przy aplikacji na skórę. Zachowuje się jak zwykły tonik, z tym, ze całkiem dobrze oczyszcza skórę z zanieczyszczeń ;)Nie zostawia też lepkiego filmu i się nie klei, ale czuć delikatną warstewkę na skórze.

Wiem, że wiele z Was ten płyn uwielbia. Ale niestety,w  moim przypadku okazał się strasznym niewypałem i doprowadził moją niemalże idealną cerę (nie licząc powierzchownym przebarwień) do stanu, delikatnie mówiąc niewyjściowego.

Początkowe wrażenie było naprawdę zachęcające, dlatego stosowałam go sumiennie o poranku, między poprawkami kremu z  filtrem i przy wieczornym demakijażu. Można więc powiedzieć, że eksploatowałam go bardzo intensywnie i bacznie obserwowałam efekty. Musze przyznać, że świetnie oczyszcza, to, co rzuciło mi się w oczy, to jego niesamowita wydajność. Z niektórymi płynami łączy mnie wręcz burzliwa wieź, gdyż często okazywały się niewydajne (musiałam zalewać kilka płatków kosmetycznych, by przygotować skórę na kolejną porcję kremu) , przy Garnierze wystarczy jeden. Jest bardzo skuteczny i bez problemu usuwa kremy z  filtrem i wszelkie kosmetyki na bazie silikonów (bez konieczności tarcia, rozpuszcza wręcz makijaż) ,z  czym np. micel Biodermy ma problem. Ma natomiast problem z tradycyjną kolorówką - produktami do ust i tuszami do rzęs, trzeba go zużyć więcej. Cudownie odświeża skórę, daje efekt świeżości i czystości, co jest u mnie wręcz pożądane. Jako jedyny element demakijażu z pewnością nie zda egzaminu, ale może okazać się fajnym dopełnieniem pielęgnacji. Generalnie okazałby się przyzwoitym produktem do oczyszczania skóry, gdyby .. no właśnie.

Myślałam, ze w końcu mogę wskoczyć do drogerii i kupić sobie kosmetyk, który zawędruje prosto na moją twarz. Jak widać niekoniecznie. Płyn wydawał mi się tak fajnym kosmetykiem, że zaledwie po dwóch dniach zaryzykowałam i używałam go bezpośrednio na skórze twarzy, co zdarza się raczej rzadko. Skóra odświeżona, czysta, no czego chcieć więcej. Niestety, wraz z każdym kolejnym dniem stan mojej skóry zaczął się tragicznie pogarszać.

Początkowo nie obwiniałam tego płynu, serio. Akurat byłam w takim okresie, gdy lubi mi coś wyskoczyć, ale niestety,z  dnia na dzień było tylko gorzej, a Garnier był jedynym nowo wprowadzonym kosmetykiem, którego działania i wpływu na skórę nie poznałam. Po odłożeniu, nagle skóra zaczęła dochodzić do siebie, więc nie mam żadnych wątpliwości, że to właśnie ten niepozorny kosmetyk zniszczył mi tak skórę i znacznie utrudnił walkę z przebarwieniami w tak krótkim czasie.



Skóra z dnia na dzień stała się nadwrażliwa, ściągnięta i przesuszona. Normalnie nie mam z tym problemu, ale nie przypuszczałam, że to wina płynu. Musiałam wykluczyć peelingi azelainowe, nawet tonik z glukonolaktonem, który jak nigdy dotąd zaczął mnie podrażniać, w zasadzie ograniczyłam się do serum z  witaminą C, kremu z  filtrem i nawilżania w wieczornej pielęgnacji. Niestety, wraz z kolejnymi tygodniami skóra stała się sucha jak pieprz, pojawiło się pełno małych, ropnych, gęsto usianych krosteczek (miałam wrażenie, że treść ropna wypełnia każdy por skóry), które strasznie swędziały i piekły. Pojawiły się zaczerwienienia w okolicach nosa, w bruzdach nosowych i brodzie, wyglądało to jak klasyczne ŁZS lub jak silna reakcja alergiczna. Nie jestem alergikiem, stosuję z powodzeniem kosmetyki naturalne i kombinuję z formułami, ale czegoś takiego jeszcze na swojej skórze nie doświadczyłam. Zaskoczyło mnie także to, iż produkt jest właśnie polecany do wrażliwej skóry, w moim przypadku wywołał problem i działał silnie drażniąco, nie od razu, ale jego negatywne działanie rozłożyło się w czasie.

Nie wiem, czy to gliceryna sieje u mnie takie spustoszenie, ale treść ropna blokowała chyba każdy por skóry. Zaskórników nie zauważyłam, ani tym bardziej typowych objawów komedogenności (poszarzała cera, zapchane pory), co skłoniłoby mnie do odłożenia produktu, po prostu z dnia na dzień zaczęło mnie zasypywać. Wiem, że z pewnością nie wrócę do tego kosmetyku, nie wiem, czy trafiła się jakaś zanieczyszczona partia (nie spotkałam się jeszcze z negatywną recenzją), czy moja skóra go po prostu nie lubi. Ale wiem jedno, to, co zrobił z moją skórą, tylko utwierdziło mnie w fakcie, ze w moim przypadku pielęgnacja drogeryjna bardziej szkodzi niż pomaga.

Z pewnością jest to jeden z lepszych produktów, który możemy dostać stacjonarnie pod względem skuteczności, wydajności i stosunku do ceny. Nie jest on odpowiedni dla mojej cery, bowiem działa na mnie silnie aknegennie i spowodował reakcję alergiczną, wywołał też problemy skórne, z którymi nie miałam w końcu aż takich problemów i powoli wychodziłam na prostą. Płyn często pojawia się w Biedronkach, tam też go kupiłam za zawrotną cenę 12,49zł, szkoda, że nie jestem w stanie go zużyć, myślę jednak, ze warto wypróbować, skoro aż tylu osobom odpowiada jego działanie. Od siebie nie mogę go polecić. 



Pozdrawiam,
Ewa

Idealna skóra od zaraz? | Błota termalne z Mazideł

$
0
0
Nie pamiętam kiedy ostatnio nałożyłam na moją twarz drogeryjną maskę - odkąd prowadzę bloga  zawsze w szklanym naczyniu rozrabiam glinki, błota i algi. Efekty jakie widzę po domowych maskach przerastają moje najśmielsze oczekiwania - skóra jest gładka  i delikatna w dotyku i doskonale oczyszczona i najważniejsze - nigdy żadna drogeryjna maska nie zadowoliła mnie nawet w połowie tak, jak te, które robię sama podczas wieczornego rytuału :) Do pewnego czasu moim ulubionym duetem było połączenie glinki multani mitti ze spiruliną, czy coś się zmieniło?

Moim odkryciem od kilku miesięcy są błota termalne z mazideł - a dokładnie wersja z siarką i z oligomentami, nie wiem czemu, ale jakoś wcześniej nie zwracałam na nie uwagi. To był mój ogromny błąd, gdyż sprawdzają się na mojej skórze fenomenalnie.

Ciężko jest mi powiedzieć czy swoim działaniem przebijają spirulinę, glinkę multani mitti, czy błoto z morza martwego, bo działają jednak trochę inaczej, ale jest to efekt, w którym można się realnie zakochać;)  Jest inny niż w przypadku typowych glinek - są jedwabiste w dotyku, nakłada się je cienkimi warstwami, a skóra nie jest ściągnięta, a wygląda jak po ingerencji dobrego grafika :)

Błota termalne z mazideł pochodzą z Doliny Ebro, jest to niezwykle malownicza kraina, korytarz krystalicznie czystej rzeki przepływa pośród zielonych, zapierających dech w piersiach wzgórz. Samo wydobywanie błota i proces jego przetworzenia jest niezwykle ciekawy. Lecznicze błoto termalne gromadzi się w osadach termicznych lub dnie morza, te, które oferują Mazidła są wydobywane z około 3 metrowych przybrzeżnych gorących źródeł, zanim jednak będą gotowe do wydobycia - przez długi okres formują się na skutek erozji skał i mik, a proszek jest przenoszony przez prądy wodne - prawda, że ich proces powstawania jest intrygujący? Następnie są oczyszczane, suszone na słońcu, rozdrabniane i poddawane sterylizacji za pomocą promieniowania gamma. Stosowanie błot i glinek jest więc całkowicie bezpieczne, ostatnio pokochałam ziemisty, charakterystyczny zapach takich masek, dlatego zrezygnowałam z ich aromatyzowania - nigdy dotąd moja skóra nie była aż tak zrelaksowana, a zapach ziemi niezwykle odpręża i jest namiastką namacalnego kontaktu z naturą. Jakkolwiek to brzmi, ale musicie spróbować. ;)


Forma błot termalnych jest też inna niż typowych glinek, czy nawet błota z morza martwego. Błota wydobywane z doliny Ebro są doskonale rozdrobione, są tak gładkie, wręcz kremowe i jedwabiste, że ich samo rozrabianie jest czymś niezwykle przyjemnym. Nie ma w nich absolutnie żadnych wyczuwalnych drobinek, zmywanie błota termalnego z mazideł sprawia mi niezwykłą przyjemność i jakoś wcale mnie nie martwi to, że ich zmywanie zajmuje trochę czasu - chętnie sama przedłużam tę czynność :)

Błota nie posiadają aż takich właściwości higroskopijnych jak algi, dlatego nie należy przesadzać z dodawaniem wody. Nigdy nie wyjdzie Wam też gęsta pasta, sama początkowo popełniałam ten błąd i za pierwszym razem wysypałam połowę opakowania ;) Wodę należy stopniowo dodawać, najlepiej strzykawką, zawsze dążę do uzyskania w miarę dobrze zwartej masy.  Do nakładania okładów z błota przyda Wam się także pędzel (w każdym sklepie malarskim taki dostaniecie) , ponieważ nakładanie palcami może okazać się zbyt żmudne (często przecieka między palcami) - błoto nakładam cienkimi warstwami, dokładając warstwę po warstwie. Należy pamiętać o ciągłym utrzymaniu wilgotności, w tym celu polecam wodę termalną Uriage - duet doskonały.

Wysycha ono dość szybko, dlatego zawsze dodaję kilka kropelek ulubionego oleju. Nic więcej - samo w sobie działa fenomenalnie, ale dodatek oleju znacznie przedłuża jego wilgotność (choć schnie najszybciej pośród wszystkich masek jakie posiadam), a wszystko, co nałożycie pod okład - idealnie wchłonie się w  naskórek, dlatego przed nałożeniem maski aplikuję serum z  witaminą C.

Jest specyficzne w użyciu - nakłada się je długo i tak samo długo zmywa, ale należy to do rzeczy przyjemnych. Podczas zmywania są bardzo jedwabiste w dotyku, nie są tak tępe jak spirulina, nie brudzą też wszystkiego jak algi. Nad dokładnym spłukaniem trzeba poświęcić trochę czasu, ale nie tracę tutaj cierpliwości. Spłukuje je pod bieżącą wodą, można wówczas zauważyć jak są dokładnie przemielone, barwią wodę i spływają zabarwionym strumieniem, spłukujemy warstwa po warstwie - podczas spłukiwania innych masek często odpadają grudki, zmywają się nierównomiernie.

Błota termalne( zwłaszcza z siarką) są moim odkryciem roku i polecam je każdej osobie, która ma jakiekolwiek problemy z  trądzikiem - od przetłuszczającej się skóry i zaskórniki, aż po trądzik zapalny. Mimo że proces powstawania błota termalnego działa na tej samej zasadzie, jednak każde z nich jest na swój sposób wyjątkowe i posiada inny skład chemiczny (pierwiastkowy).


Chociaż skład i morfologia błot jest zróżnicowana, to mają one następujące wspólne charakterystyczne cechy:
- zawierają głownie hydratyzowane krzemiany glinu, magnezu i żelaza, krystaliczne i amorficzne formacje termiczne zawierające nakryt, aż do montmorylonitu, jak również stabilny kaolinit;
- mogą zawierać hydratyzowane tlenki glinu i żelaza;
- cząsteczki błota tworzą roztwory koloidalne o charakterystycznej smarowności;
- zawierają bardzo drobny piasek kwarcowy, skalenie, mikę, sproszkowany opal, fragmenty skamielin, minerały o dużej gęstości takiej jak siarczany i węglany nadające błotom pewien stopień ścieralności;
- mają wysoką zdolność adsorpcyjną i absorpcyjną - pochłaniają nadmiar płynów, tłuszczu, zanieczyszczeń, kurzu, toksyn;
- dzięki wysokiej zawartości siarczanu glinu, działają zabliźniająco na rany, egzemę i inne dolegliwości skórne;
- błota absorbują wiele promieni (słoneczne, magnetyczne, radioaktywne itd.). Uwalniają je ponownie lecz w mniejszej częstotliwości, dzięki czemu działają stymulująco na naturalny system regeneracji
- wykazują działanie antybakteryjne – wysoka moc absorpcyjna błot unieczynnia działanie mikroorganizmów. źródło


Działanie lecznicze błot jest znane od wieków i było wykorzystywane już od czasów starożytności, okłady z błota były stosowane między innymi Egipcie, Mezopotamii i Krymie.

Dzisiaj skupię się na błocie termalnym z siarką i błocie z oligomentami, wersji z  jodem nie poznałam na tyle dobrze, by o niej napisać, ale myślę, że za kilka tygodni podzielę się z moją opinią na jego temat ;) Błota są dostępne na Mazidłach w różnych pojemnościach, zakupicie je w tym miejscu.

Błoto z siarką jest moim bezsprzecznym ulubieńcem, efekt, jaki pozostawia zachwyca mnie za każdym razem. Skóra jest niesamowicie gładka, miękka i wygładzona. Mogłabym jej dotykać przez cały czas, efekt nie znika też zaledwie po kilku godzinach, ale utrzymuje się przez kilka dni. Dzięki dużej zawartości siarki, błoto pzybiera barwę żółtą, delikatnie czuć zapach siarki, ale nie jest na tyle wyczuwalny, by z tego powodu rozpaczać. Błota termalne mają specyficzny ziemisty zapach, początkowo aromatyzowałam je olejkami eterycznymi, ale od pewnego czasu zapach ten niesamowicie mnie odpręża i ..oczyszcza umysł ;)

Jak już jesteśmy przy oczyszczaniu, to robi to bardzo porządnie. Skóra jest mocno oczyszczona, pory są doskonale domknięte i czyste, ale nie zaobserwowałam efektu ściągnięcia i wysuszenia, nawet jeśli niezbyt dobrze spłukałam okład z błota ;) Nie jest też mocno nawilżona, ale efekt jak po photoshopie jest gwarantowany ;) Co najważniejsze - efekt nie znika od razu, np. po glinkach domknięcie porów znika zaledwie po kilku godzinach, a w przypadku błota widocznie reguluje skórę i wygląda przy regularnym stosowaniu zdecydowanie lepiej. Moja skóra nadmiernie się nie przetłuszcza, ale myślę, że osoby z  cerą tłustą powinny być zachwycone działaniem. Nie jest to też efekt, który widzę sama, od kilku tygodni dostaję komplementy i pytania, co robię, że moja skóra jest tak jedwabiście gładka bez nierówności (no wykluczając ostatnie 2 tygodnie, gdy płyn Garniera załatwił mnie jak żaden inny kosmetyk) . Jestem właśnie po wczorajszym rytuale i skóra znowu nabiera miękkości, a wypryski magicznie znikają. Właśnie dlatego polecam wersję z siarką osobom z cerą problematyczną - wypryski bardzo szybko się goją, przysuszają, giną nawet tego samego dnia. Kiedy moja skóra przeżywa gorszy okres, zawsze na mojej twarzy ląduje błotko :) Naprawdę warto! Nie pamiętam, kiedy byłam ostatnio zadowolona ze swojej skóry, puszczając w niepamięć incydent z Garnierem - jest naprawdę dobrze.

Skóra jest widocznie odprężona i zrelaksowana, wygląda młodziej, także dzięki rozjaśnieniu kolorytu. Błoto działa jak delikatny peeling, a efekt przyrównałabym do efektu, który osiągniecie primerem Prelude Satin z kolorówka.com - skóra nabiera takiego zdrowego blasku, rysy ulegają zmiękczeniu, skóra jest jaśniejsza, sprawia wrażenie zdrowszej, porów można ze świecą szukać :) Z tym że wersja z siarką doskonale likwiduje wypryski, usuwa wszelkie nierówności na skórze - jest niewiarygodnie gładka i zdrowa. Jest to efekt, nad którym będę zachwycała się przez jeszcze długi czas.

Błoto termalne z oligomentami jest także świetne i również bardzo je polubiłam, nie działa jednak tak magicznie jak błoto z siarką. Jest doskonałe dla skóry tłustej, trądzikowej jako kompleks remineralizujący. Dostarcza skórze potrzebnych składników mineralnych i jest bardzo dobrze odżywiona po użyciu.

To, co rzuca się w oczy to ukojenie. Niesamowite ukojenie. Doskonale odpręża i relaksuje, giną zaczerwienienia i również ma bardzo korzystny wpływ na skórę z problemami skórnymi. Pachnie iście ziemiście, przyjemniej niż wersja z siarką, gdyby nie potrzeba ciągłego utrzymywania wilgotności, mogłabym z nim zasnąć. A jak już jesteśmy przy spaniu, to mam ogromny problem z wysypianiem się, zauważyłam, że po błotach termalnych moja skóra i umysł są tak odprężone i zrelaksowane, że śpię po nich jak małe dziecko :) Również świetnie oczyszcza, domyka pory, niespodzianki goją się szybciej, ale nie tak dobrze jak po wersji z siarką.

Ale za to tak odżywia i regeneruje skórę, że zawsze po zmyciu nie mogę napatrzeć się jak piękną mam cerę. Jest tak jaśniutka i miękka, efekt zdecydowanie zachwyca. Wszelkie grudki, kaszki, podskórne niespodzianki - błota radzą sobie fenomenalnie i jak żadne inne doskonale wyrównują fakturę skóry z podskórnych zgrubień i nierówności. Skóra regeneruje się bajecznie szybko i... nigdy nie mam po nich wysypu ;) Zwłaszcza po spirulinie lubi coś mi wyskoczyć, ale błota nigdy nie przysporzyły mi większej ilości niespodzianek. Nie spowodowały podrażnienia, wysuszenia, uczucia ściągnięcia (efekt ściągnięcia może towarzyszyć tylko przy nieutrzymywaniu wilgotności okładu) , a efekt jaki pozostawiają jest wart wydania każdej złotówki.

Za około 50g opakowanie zapłaciłam około 12-14 złotych, taka ilość starcza na około 5 użyć, przy zakupie większej pojemności (co robię regularnie) wychodzi jeszcze taniej. Nie są więc tak wydajne jak glinki, czy algi, ale podzielcie to na pięć, doskonałych zabiegów, czy 3 złote to dużo ? No właśnie ;)


Zobaczcie jak są doskonale rozdrobnione, nawet mój puder bambusowy nie jest tak jedwabisty w dotyku, przypominają mi jedwab superfine z kolorówka.com. Ekskluzywnie ;)

Opakowania bardzo mi się podobają - są szczelne , wykonane z dobrego plastiku. Jedynie otwarcie może nie przypaść do gustu osobom z dłuższymi paznokciami, można je sobie połamać, czego byłam naocznym świadkiem ;)
 

No co mogę więcej napisać - błota termalne z mazideł są FENOMENALNE. Efekt jaki pozostawiają na mojej skórze jest wart każdej kwoty, a że mam to za tak niską cenę, to czego chcieć więcej ?:)



Pozdrawiam,
Ewa





DIY | Peeling azelainowy na PEG-400

$
0
0
Pytania o peeling azelainowy pojawiają się na moim blogu bardzo często, dlatego postanowiłam podzielić się z  Wami banalnie prostym przepisem na jego wykonanie. Wychodzi on bardzo tanio, jest skuteczniejszy niż maści z  kwasem azelainowym i nie wysusza skóry,a  dzięki rozpuszczalnikowi PEG -400 - nawilża.

Może zacznę od tego, że to bardzo ciężki surowiec, dlatego jeśli chcecie ukręcić sobie tonik - wybierzcie azeloglicynę (postaram się wrzucić jakiś fajny przepis) Jest bardzo lekki, dlatego trzeba go wsypywać w ogromnych ilościach, by uzyskać 20 % stężenie (prawie tyle, co 80% rozpuszczalnika). Sprawia to ogromny problem w jego rozpuszczeniu, jego całkowite rozpuszczenie w wodzie jest bardzo trudne, choć oczywiście jest to możliwe. Mi się nie udało, a jak udało, to moja radość trwała zaledwie tydzień.
Moim pierwszym podejściem było stworzenie serum, które miało mi zastąpić maść z kwasem azelainowym. Kwas rozpuszcza się bardzo słabo w wodzie o temperaturze pokojowej, doskonale w wodzie gorącej. Za pierwszym razem odmierzyłam odpowiednią ilość wody, następnie wyspałam kwas (otrzymałam białą, gęstą papkę) i wsadziłam na chwilę do mikrofalówki. Uzyskałam cudowny, przezroczysty roztwór, który niestety nawet pod wpływem temperatury ciała zaczął gęstnieć, tworząc okropne grudki. Nie polecam ponownego podgrzewania roztworu w mikrofali, bo cała woda Wam odparuje, a osad z kwasu azelainowego będzie ciężki do usunięcia.

Podejście drugie zaowocowało klarownym, ale białym, gęstym roztworem (przypominał do złudzenia rozrzedzoną maść z kwasem azelainowym). Kwas podgrzewałam stopniowo w kąpieli wodnej przez około 5 minut.  Serum było doskonałe, zachowywało się identycznie jak maść z kwasem azelainowym i liczyłam na hit (nie wyobrażam sobie codziennego stosowania serum na PEG-u, wersja na wodzie jednak najbardziej mnie przekonuje) , niestety mój entuzjazm zaczął słabnąć po ponad tygodniu, gdy serum nagle z dnia na dzień zgęstniało - kwas osadził się na dnie. Mimo ogromnych chęci ukręcenia i wielu (nieudolnych) prób, niestety nie udało mi się dla Was opracować receptury niekomedogennego serum na bazie wody, które mogłoby być alternatywą maści z  kwasem azelainowym.

Stwierdziłam, że pozostanę jednak przy peelingach na PEG-u, które sprawdzają się naprawdę fajnie, a nie mam żadnych problemów z rozpuszczeniem takiej ilości kwasu azelainowego.

Wasz roztwór nigdy nie będzie przezroczysty, kwasu azelainowego zawsze jest tak dużo, że po dokładnym, energicznym wymieszaniu uzyskujecie mętny, ale klarowny 'żel'. Nie przepadam za PEG-iem, bo jego używanie jest dość specyficzne - jest lepki, daje silikonowy poślizg, przypomina mi pod tym względem rozpuszczony olej kokosowy. Aplikacja jest przyjemna, ale mam wrażenie, że dłużej pozostawiony na mojej skórze działa komedogennie i powoduje powstawanie podskórnych, bolących zmian. Mogę jednak szczerze Wam go polecić w stosowaniu peelingów azelainowych - dobrze ze sobą współgrają i po około 30-50 minutowych seriach z kwasem nie zauważyłam, by stan mojej skóry się pogorszył.

Do wykonania 10 g 20% peelingu potrzebujecie  :
  • (8g) 7ml PEG-400
  • (2g) 6.6ml kwasu azelainowego
Wszystkie surowce zakupicie na stronie zróbsobiekrem.pl

Do czystej, zdezynfekowanej zlewki, wlewacie PEG-400 odmierzony na łyżeczce miarowej, następnie wsypujecie nieściśnięty kwas i dokładnie mieszacie. 10g wystarczy Wam spokojnie na twarz, szyję, dekolt i całe plecy, dlatego proponuję zrobić 4krotnie mniejszą ilość. ;)

Roztwór nakładam opuszkami palców, delikatnie wmasowując w skórę. Pierwsze serie zaczynałam od 20minut, aktualnie trzymam go na twarzy około 40-50minut. Następnie spłukuję go pod bieżącą wodą (nie wymaga neutralizacji) i cieszę się oczyszczoną skórą. Nie odczuwam pieczenia, ani zaczerwienienia, pojawiało się ono po około 30minutach, ale jest zdecydowanie delikatniejsze niż przy stosowaniu acne dermu.

Na dzień dzisiejszy już nic więcej Wam powiedzieć nie mogę, ale obiecuję po około 2 miesiącach jak zawsze umieścić relację ze stosowania peelingów. Na koniec dodam, ze jest to jeden z  najdelikatniejszych peelingów jakie stosowałam i traktuję go jak peeling enzymatyczny, stosowanie serii 2-3 razyw  tygodniu przynosi u mnie zdecydowanie lepsze efekty niż ogólnodostępne maści z  tym kwasem. Wychodzi bardzo tanio, nawet ze względów ekonomicznych warto spróbować, wykonanie jest tak proste, że z pewnością większość z Was da sobie radę ;)



Pozdrawiam,
Ewa

Viewing all 323 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>